— Szymbałe, szymbałe — cipko stoit, słabko wysyt, sam mochnatyj, konec łysyj.
— To samo — wyrwał się Mandat.
— A cóż takiego? — pytał Harasymko poważnie — całkiem nie to samo. A może to będzie to samo: zabyw jak suk, wytieh jek flak, a z kińcia kapaje.
Zaraźliwy rechot porywał bezmyślnie jednych lecz odrażał drugich. Wtajemniczeni kompany nie wydali Harasymka, śmiali się ciszej. Giełeta skąpy w uznanie opanowywał się lecz słuchał ciekawie.
— Więc cóż — niecierpliwił się Harasymko — nikt nie wie?
Po kątach szeptano. Bomba przyznał bez zapału lecz bez szyderstwa.
— Za trudne! Gdzież tacy wynalazcy jak w Żabiem! Same głowy.
Gucyniuk zniecierpliwił się.
— Powiedzcież po prostu: pierwsze to igła, drugie — pierścień, trzecie — śliwka, czwarte — ogórek. I po całej paradzie.
Młodzi zakrzyczeli Gucyniuka.
— Psujecie zabawę, tak nie sztuka.
Tomaszewski dociął.
— Kto wszystko wie, niech idzie spać, a kto za mądry — na wieczny odpoczynek, nie bronimy.
Harasymko trzepał dalej lekko, łatwo, bez zastanowienia, nie czekając już na zaproszenia.
— Babyno remesło, naokoło obrosło, a w seredyni dyrka. — Baba sy rozłożyła, a didowy wysyt sarsama.
Witrołom wstrzymał go.
— To nie żadne paskudztwo, to po prostu studnia.
Lecz Harasymko popisywał się dalej bez końca wciąż w ten sam deseń, według którego łatwa sprośność jakby echo wyzywa sprośną pewność, a podsuwając pułapkę, zaraz osadza zgadującego, zmuszając go do zastanowienia. Nie wiadomo, co więcej zachęcało, sprośność, do przesytu czyhająca na głupotę zgadującego, czy obawa aby nie wpaść i bardziej delikatny wstyd dowcipu. Jakby odwrotnie niż dowcip subtelnisiów, co poza zupełnie delikatnymi pozorami odsłania raczej niż ukrywa rzekomo wstydliwe sedno wszystkich spraw ludzkich, całe to chłopskie zuchwalstwo nakłada od razu ze śmiechem skórę grubą, a bardziej delikatny śmiech zdziera ją. Każdą zagadkę witano grubiańskim śmiechem, potem jednak rozgryzano ją
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/218
Ta strona została skorygowana.