Najprędzej odkopano ścieżki i przejścia do ryz, a ryzy same najbardziej pochłonęły uwagę Sawickiego. Bowiem długie, miejscami kręte koryta, szczególnie w miejscach nie osłoniętych lasem, naśnieżone co najmniej podwójnie ponad ich głębokość, z daleka już witały wyzwaniem mogił zmienionych w harde twierdze. Tam szczególnie gdzie nie wzniesione na wieżyczkach ponad jar koryta dotykały prawie ziemi, śnieg nie zsypywał się, lecz oblepiał ryzy szerokim zbitym wałem. Półoczyszczone ryzy zamarzały przez noc, nazajutrz rozbijano lód czekanami i sapinami z jeszcze większym trudem. W miarę oczyszczenia koryt Sawicki z Tomaszewskim i z jego zwinnymi kompanami od świtu do nocy biegali wzdłuż koryt, wypróbowując ryzę, uzupełniając nie dokończone, wzmacniając niepewne i podejrzane koryta. Stary Koczerhan zawczasu odkopywał źródła i kryniczki wzdłuż ryzy, aby ją od razu polać wodą i wyślizgać. W trosce o odporność ryzy Sawicki rozważnie opóźniał robotę, a Koczerhan w obawie zawiei nie mniej rozważnie przyśpieszał. W szukaniu dostępu do średnich portaszy, zawianych dawniej lub niedawno, nie tylko zapadali w śnieg ludzie i tonęły łopaty, błądziły także oczy, a pamięć nie miała o co zaczepić. Gdzież i jak ich szukać pod białym całunem, co jednolicie zakrył rzeźbę wzniesień i wgłębień? Mróz wzmagał się raptownie, ścinając wygładzone płaszczyzny. I wreszcie niemożliwe prawie było dotrzeć do tylu luźnych kłód licznie pogrzebanych w śniegach. Mapy portaszy, a tym mniej mapy zrębów nie mieli. Nocą wszystkie krowy czarne, a śnieg biało pogrąża i czarną ziemię i szare kłody i okorowane biłanie. Już ten i ów odmroził ręce. Koczerhan zrzędził, że zawczasu nie pomyślano o zielu przeciw odmrożeniu, a Foka nakazał surowo, że odtąd nikomu nie wolno wyjść z koliby bez przewieszonych przez szyję rękawic, bo każde dotknięcie żelaza to pewne odmrożenie. Petrycio sprawdzał wszystkich przy wyjściu z koliby, a Koczerhan przy pracy. Foka karcił niedbalstwo, chwalił czujność, zaostrzał ostrożność, ale nie mógł się rozerwać.
Na noc chmury podnosiły się, rozpraszały się lub wsiąkały. Niebo iskrzyło się gwiazdami, śnieg oskorupił się, skrzypiał pod nogami. Drzewa pękały z łoskotem, polane wodą ryzy strzelały, rozpryskując echa, przypominały się ważko przez całą noc. Także świt bywał pogodny, tylko mgły otulały każdy wierzchołek leśny, każdy widzialny szczyt dokładnie podług jego zarysów. Okładały każdy półkolistymi kłębami, puszysta
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/221
Ta strona została skorygowana.