bania na bani, biały pęcherz na pęcherzu, jakby potworne baby wypchały się poduszkami. Powiększały wprawdzie, czasem wszerz podwajały rozmiary wierchów, a przecież wiernie jeszcze zachowały postacie ich, uwydatniając je. Z czasem pozwalały sobie więcej. Od jednego rozmachu piętrzył się kłąb na kłąb, czasem wystrzelała złudną iglicą. To znów mgły rozpychały wierchy w równo cięte kostki, przepostaciowując je w społeczeństwo kryształów. Robotnicy odszukujący dalsze portasze, docierając do stromizn i szukając kłód porzuconych po lesie, zanim odkopali płaje, kierowali się podług zarysów góry przemienionej mgłami i tak zapuszczając się w bezdroża i zaspy, błądzili ciągle. Na dobitek, gdy dobrze zabrnęli, już wczesnym przedpołudniem gęste mgły opuszczały się na las. O dwa kroki nie było widać, z braku płaju, tropów i śladów tracili wiele czasu. Nawet w biały dzień, las czyhał, omylał, straszył.
Pod wieczór mgły ogarniały szczelnie kotlinę, koliby, jednakowo pogrążały i daleki niedostępny i bliski, niby to dostępny świat. Znów nocą, zawsze to samo, znane gwiazdziste niebo odsłaniało się, śnieg tężał, można było stąpać bez zapadania się, lecz nocą las był zamknięty dla ludzi, nikt doń nie wchodził nigdy.
Zima wsysała leśnogórski kraj między Riabyńcem, Czeremoszem a Popadyńcem w swoje królestwo, wabiła do swoich kwietników kryształowych na samo dno potwornego jaja. Jak ze słońca wylęgły ród wężów, razem ze swym królem zimuje w zdrętwieniu pod ziemią na innym świecie, tak butynary, odcięci od światła, od ojcowizny, od pieców i od chat, od wsi i od zabaw, powoli tężeli, milkli. Lecz wydzierali się codziennie. Być snem, stać się drzewem, co jednakowo na wsze strony wyciąga korzenie czy gałęzie, a ufnie dać się ponieść snom, aż zetną nas w skamieliny, w kryształy, aż uspokoją — taka jest pokusa zimowego królestwa. Takiej ulec może każdy z nas, co o niej opowiada, ale nie ten, co codziennie wyrębuje drzewo i wydziera je z wnętrzności snu, aby uzyskać zeń drewno. Lecz po nocach temu, co zbudził się i słuchał stężałej ciszy lub nawet wyszedł z koliby, dzwoniły z nieba i ze śniegu naprzód cichutkie światła, potem coraz nieznośniej rozdzwaniały się drżące światłem kryształy.
Najbliższej niedzieli, jeszcze za dnia, sanie z Jasienowa, naładowane żywnością i narzędziami, przedarły się przez zamieć na odsiecz butynowi. Przodem, odgartując śnieg bukową
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/222
Ta strona została skorygowana.