się jak może o całą swą chudobę, czy dał jej cztery nogi czy tylko dwie, czy dał jej myśl chyżą, wzrok ostry, słuch czujny, węch czuły, czy to i owo nieco przytępione.
Jednak puszcza przypomniała się niezwłocznie. Głosy i zapachy łagodnych gości z dolin ściągały surowych gości z gór. Wilki zaciekawiły się i nocami coraz więcej ich śladów ostro znakowało się wokół koliby. Udeptały sobie nawet swój własny płaik obok stajni. Raz i drugi przyhasało nim nocą, z zadyszanym użeraniem się i wyjącym lecz raczej wesołym zgiełkiem, wilcze wesele i przepadło w puszczy.
Jako najmłodszy, Harasymko otrzymał zezwolenie nocować razem z krowami w stajni pod skałą. Spał jednak twardo, nie słyszał wilków. A oto jednej nocy wilki szczególnie rozwściekliły się opodal stajni, i zaraz zagórska krowa Szestula ostrzegła najprzód mrukliwie, potem coraz głośniej, aż wszystkie krowy rozryczały się. Najgłośniej wydzierała się Krasula. Zbudzony Harasymko bez lęku poskoczył do koliby i zbudził Iwanyska. Ten pośpieszył bez zwłoki za wilkami z łuczywem i ze strzelbą. Tym razem wilki nie ujadały ochoczo, rozwyły się przeraźliwie i rozjęczały tęsknie. Po powichrzonych i kręcących się w kółko śladach poznał Iwanysko, że wilczyca gdzieś przepadła, a wilki szukały jej z rozpaczą. Gdyby na szlaku natknęły się na jakąkolwiek żywą istotę, choćby to był niedźwiedź, rozdarłyby w szale. Na dnie zimy, gdzie wszystko zdrewniało pod snem i pod szkłem, gorzała nadal wilcza dola, wilcza chuć i rozpacz wilcza.
Iwanysko śledził wilki zawzięcie, przecie brnąc z trudem przez zwały śniegu nie podążył prędko. I bez tego nie nadążyłby zbyt daleko za dalekobieżnym ciągiem wilków, co mając odległe cele, podczas jednej nocy przelatują puszczę za puszczą, przepadając nie tylko w przestworzach obcych lasów, obcych powiatów, lecz nawet obcych krajów gdzieś na Węgierszczyźnie, Wołoszczyźnie, i kto wie gdzie. Nasyciwszy się śledzeniem zawiłej plątaniny wilczej, Iwanysko wrócił rano do koliby.
Wkrótce nowi goście wzmocnili żywą załogę koliby. Maksym Szumej chociaż nie myślał dawać koni do pracy w butynie, posłał kilka par wołów z saniami pełnymi siana, z tym zamiarem także, że skoro chudoba znajdzie się bliżej zapasów siana (skoszonego jesienią na połoninie nad Riabyńcem i pozostawionego tam na zimę), przed końcem zimy od razu podąży na górę na wypas. Tymczasem woły wcale nie grymaśne jak
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/225
Ta strona została skorygowana.