opętanym, rozdzierała się, jak rozjuszony potwór. Już grała pod Sinym Berdem, gdzie stróżował Sawicki, gotów do pchnięcia lub do uskoku. I zaraz kanie, gnieżdżące się w szczelinach Sinego Berda, urągały kłodzie czy ludziom, czy też zachęcały nie wiadomo kogo: „bij, bij!“ Kłoda szamotała się rozpaczliwie z zakrętem, gardłowała ze zdławionej paszczy: „kto tu starszy, ryza czy ja?“ Zlodowaciała ryza, niemiłosiernie dzierżąc olbrzymkę, wzdychała ślisko, z przelotnym żalem: „Ach, nie w tym rzecz.“ — Koczerhan słuchał z góry, z lękiem wychylał głowę ku dołowi, lecz mgła zakryła Sine Berdo, wraz z zakrętem ryzy i z Sawickim. Za chwilę Sawicki gwizdnął, nie mniej przenikliwie niż kania, znak, że prześwidrowała się kłoda. Skazanka grzmiała już niżej jednostajnie wzrastającym gromem, aż cały las stojący jeszcze na rodzimych pniach, pęczniejąc grozą, roztętnił się aż do najdalszych kresów: „grom-grom, pogrom-rozgrom.“ Koczerhan wciąż słuchał u góry. Nie zatrzymywana kłoda, nie zmagając się już z niczym, dosięgła zakrętu nad Zajęczą Paszą. Świsnęła ryza, zachichotał i szczeknął radośnie na kłodę Harasymko jak młody pies, aż las pokrzywiając się mu, odszczeknął pokracznym echem: „hihihihihi.“ Kłoda pomknęła, bachnęła w końcu na poduchy śniegu opodal miejsca przeznaczonego na mygłę. Skończyło się, Tomaszewski, jego kumpany i inni bodąc ją czekanami, powlekli po śniegu, aby założyć mygłę.
Sawicki słuchał także, starał się odróżnić dudnienie kłody od pomruków, świstów i westchnień samej ryzy. Dosłyszał, że gdzieś tam coś zatrzeszczało, że gdzieś jęknęła ryza. Okrzykiem „habou“ wstrzymał ryzowanie, po czym podając w dół znak przez chłopców, nakazał, by Tomaszewski sprawdził ryzę od mygły w górę. Sam biegał to w górę to w dół, od łożyska do łożyska, już nie dziadowskie nuty zaświstując, lecz czupurne czardasze i dzikie hucułki. Panicz Ryś był wszędzie, trzymał w garści całą ryzę, ani jeden ruch, ani jeden spust, ani jeden okrzyk nie padł bez jego skinienia. Tomaszewski i tak już dość wychudły, wzywany kilkakrotnie, wbiegając w górę i znów na dół dyszał z trudem, zmęczył się, ledwie mógł się ruszać, a Sawicki dziwił się, bo porwany ryzowaniem nie czuł zmęczenia. Koczerhan to naglił, to ostrzegał i nadal zaśpiewywał przemożnie: klej-hou, klej-hou! Znów kłoda za kłodą toczyła się w porządku.
Tymczasem sam Foka z garstką ochotników zapuścił się w najgęstsze zaspy dla przeszukania lasu. Docierali do zakąt-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/228
Ta strona została skorygowana.