ków, odśnieżali portasz za portaszem, wygrzebywali także gdzie tylko mogli kłody dawniej lub niedawno zrąbane, a nie zsunięte jeszcze, układali je w portasze. Jeszcze niejeden zrąb, a może niektóry portasz nie rozpoznany przez nikogo tonął w śniegu, jeszcze nie zdążyli zryzować połowy złożonego drzewa, gdy jednego wieczoru zwaliły się od zachodu czarne chmury, zrobiło się nieznośnie duszno, a nocą rozhulała się zawieja. Zatrzęsła kolibą, nie tylko pobudziła śpiących, przytłoczyła im oddech jeszcze ciężej. Całą noc las huczał i grzmiał, było coraz duszniej, świat beznadziejnie staczał się ku samemu dnu zimy. Nazajutrz na próżno szukałbyś wczorajszego świata. Burza śniegowa otulając każdy wczorajszy kształt, zatarła wszelkie rogi i kanty, zatopiła każdy twardy występ, przeinaczyła drzewa, koliby, stajnie, stogi ze sianem, mygły i ryzy, zagrzebała ślady ludzi i zwierząt, wyciągnęła miękkie czuby, rozkudłała dymowe czupryny, rozwichrzyła ślimacze mary śnieżne, nie postacie rzeczy — lecz ślady harców zimy. Butynary od razu stwierdzili, że jedna noc pogrążyła ich jeszcze głębiej w zimę. Mimo to Foka nakazał dalszą pracę. Ziarnisty śnieg wciąż smagał twarze robotnikom, wyciskał im łzy z oczu, zalewał twarze łzami, po czym wiatr ścinał łzy na twarzach w skorupy, zatykał i suszył oddech. Prawie połowa robotników nieustannie oczyszczała śnieg, odkopując w szczególności ryzę jak najgorliwiej. Koczerhan kiwał głową ważnie, lecz zapowiadał jednakowo przemożnie: klej-hou! Sawicki niewyspany z czuwania nocnego i osowiały, biegał bez poświstywania, często i nawet niepotrzebnie wstrzymywał ryzowanie, mruczał, ciskał się, nawet krzyczał niecierpliwie. Robotnicy nie obrażali się, lecz dziwili się, że panicz Ryś posurowiał jak leśny ryś. Pracowali posłusznie lecz smętnie, zwiędle, jak nigdy dotąd.
Burza nie ustawała. Przed wieczorem mniejsze i większe ptaki to garstkami, to rojami pośpiesznie zmykały ku północnemu wschodowi, przelatując nisko nad kolibą. Świst skrzydeł wyprzedzał wiatr lub mieszał się ze świstem wiatru. Na to niewiele zwracano uwagi, tylko Kuźma Gotycz, zwany Niauczuk albo Wichrynka, wtargnął do koliby, jakby uciekał od ptaków. Zasłaniając głowę rękami, chrapliwie skarżył się Iwanyskowi:
— Ptasi świst, lecą, już są tu.
Iwanysko uspakajał go litościwie. Żabiowcy oglądali ich bacznie, a Tomaszewski zapukał palcem w czoło. Kumpany wybuchnęli głośnym śmiechem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/229
Ta strona została skorygowana.