w dole jarem. Dotarł do niskiej lecz obszernej pieczary, którą wypełniało jeziorko, zasilane z góry niewidzialnymi strugami. Dotknął wody, była niezmiernie zimna. Rozbłysnęła nagle jakby zapalona. Niezliczone pstrągi w nagłych susach chowały się pospiesznie. Powietrze było nieco duszne, łuczywo nie rozpalało się należycie, Foka wrócił na dół do lasu. Było oczywiste, że podziemny potok wpadał do Riabyńca, ale Foka nigdy nie mógł odkryć jego ujścia. Co do komory samej domyślił się, że co najmniej przed setką lat któryś z opryszków, co ukrywali się na Wierchowinie puszczowej, wykuł korytarzyk, a później las i mech zamaskowały go na długie lata.
Kiedy indziej starał się odszukać źródła potoku, który dopływa do Popadyńca od skały zwanej Mokrynowy Kamień, świecącej z daleka licznymi, krystalicznymi żyłkami, bo zbudowanej z jasnego, drobnoziarnistego wapienia. Potok pokazuje się od razu wartką strugą z zębatego gardła skały. Wiosną przeciska się, pieniąc się i sycząc gniewnie, zaś latem, a szczególnie jesienią, gdy woda nieco niższa, bulgoce wesoło. Poniżej opływa duże głazy, pokryte przez większą część roku rudym brodatym mchem. Ten sam mech tylko wczesną wiosną bywa jasnozielony.
Było to wiosną, gdy Foka podchodząc ku skale skoczył tuż pod gardzielą Mokrynu na jeden z zielonych głazów, czyhająca tam wydra rzuciła się nagle ku niemu jakby chciała nań napaść, a potem przemknąwszy się między nogami, niewidzialnie zapadła na dno basenu potoka. Niewątpliwie czyhała u wylotu skały na pstrągi. Foka zrzuciwszy obuwie i podkasawszy spodnie, wstąpił do lodowej wody. Zaglądał długo do ciemnego gardła. Wezbrana woda pieniła się wściekle, rozbijając się w nieprzyjaznym bełkocie i syku o zęby skały. Aby wejść trzeba było zanurzyć się, może nurkować. Foka rozebrał się. Zamknąwszy krzesiwo w drewnianej rakwie od masła, trzymając łuczywo przy głowie, a siekierę w drugiej ręce, zanurzył się po szyję. Z trudem przecisnął głowę między zęby skały, wszedł do pieczary. Była niespodziewanie wysoka, woda coraz głębsza. Wyżej, w oddali usłyszał szum sporego wodospadu. Dopłynął do wodospadu, odnalazł stopnie w skale, wyszedł z wody. Drżał z zimna. Strząsał z siebie wodę, dla rozgrzania nacierał ciało silnie. Trzymając wysoko w ręku pochodnię, rakwę, zapasowe krzesiwo i siekierę, wspinał się wzdłuż wodospadu. Stopnie były dość śliskie jakby od niedawnego zalania wodą, lecz wygodne dla stóp i niełomliwe.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/23
Ta strona została skorygowana.