mrotał zawzięcie, aż usnął, siedząc oparty o ścianę. Gdy Iwanysko wrócił pod wieczór, Pechkało zbudził się i zamamrotał gwałtownie, jakby nieczysta siła wtargnęła do koliby. Mandat i Giełeta pokazywali go sobie palcami ze zduszonym chichotem, lecz Iwanysko nie zwracając nań uwagi, z przejęciem szeptał z Witrołomem. Szeptane wieści od ucha do ucha wyjawiły, że Iwanysko wyciągnął z zamieci, gdzieś na skrajach lasów zupełnie białą jelenicę z dębowym jarzmem na szyi, z karbami ludzkimi sprzed setki lat.
Ustaliło się jakoś, że nikt nie pytał o nic Iwanyska, lecz z braku innych nowin i wobec nowiny tak dziwnej Cwyłyniuk ośmielił się:
— I nie ustrzeliliście tej białej, choć mieliście w ręku?
Iwanysko kiwał głową przecząco, a Cwyłyniuk ośmielony pytał dalej:
— A któreż strzelacie?
Iwanysko roześmiał się głośno i nic nie odpowiedział, a Cwyłyniuk nalegał:
— A gdzież spotkaliście tę białą?
Iwanysko wymówił się:
— Potoki i wzgórza zawiane, trudno powiedzieć.
Pechkało nasłuchiwał nieufnie, sykając męczeńsko, jakby cięły go nieliczne słowa Iwanyska.
Pod noc pocieplało lecz było jeszcze duszniej. Wiatr to ustawał na chwilę, to znów uderzał w nierównych porywach. Przebijając się przez zimne powietrze, ciepły wiatr rozrywał się na głosy, jęki, skowyty i gwizdy. Nawet gdy grał całkiem wysoko w chmurach, pojękiwał stamtąd skargą odległej męki i umierania. Wszystkie nierówne głosy wiatru, to żałosne, to przeraźliwe, to w pojedynkę wyły to chórem, drażniły nieznośnie. Jeden i drugi dzień mieszkańcy obu kolib siedzieli bez ruchu, wychodzili tylko dla nabrania śniegu do wiader, dla nakarmienia i dla napojenia bydła. Sami naprzód jedli zbyt dużo, potem stracili ochotę do jadła, przesypiali pół dnia, dusząc się w zadymionej kolibie, gdyż dym odpływał leniwie i ciągle zawracał. Nie nauczyli się od krów i wołów spokojnego poddania i przeżuwania, a raczej oduczyli się go w ciągłym ruchu butynu. Nie nabywali się jak w święto lecz nudzili się, gnusili i kwasili, w końcu klęli bezradnie. Gdy jeden zaczął kląć, inni wymyślali coraz szpetniej, prześcigając się w przekleństwach. Wówczas Pechkało podnosił się z posłania, błagalnie wznosił ręce w milczeniu, jakby chciał ich zaklinać,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/232
Ta strona została skorygowana.