komedia, foszkały, skakały nam do oczu, i pod dach koliby. A woda groźna, nie tylko skałę, nawet naczynie blaszane przeżera. Iwanysko odniósł żbiki na miejsce, a dla wody wykopał dół i nakrył ziemią. Pamiętacie?
— Któż nie pamięta — mówił Bomba z przejęciem. — Portasz na skale, tuż nad zakrętem, ale na lewo. W tym miejscu panicz najwięcej się namęczył, ryza najtrudniejsza.
— To wszystko było przed naszym przyjściem, to jasne — dodał spokojnie Birysz.
— Tak, tak, przed świętami — potwierdził Łesio.
— Od tegoż czasu ileż warstw śniegu tam napadało — tłumaczył Matarha.
— Tak — mówił Łesio z troską — może śnieg przeważył portasz, a może sama hołowyczka —
— I nikt się o to nie zatroskał? — pytał Foka.
Łesio sam jeden usprawiedliwiał wszystkich.
— Święta, śniegi, nowi ludzie, zresztą wiatr, odwilż, a skała stroma.
Foka nalegał jeszcze, dopytywał za porządkiem każdego z bystreczan. Nikt więcej nic nie pamiętał, czy nie chciał pamiętać. Wichrynka rzucił się naprzód, jakby chciał coś powiedzieć, potem zamachał rękami, schował się w kupie.
Pechkało wybuchnął:
— Pech! zasadzka umyślna, a zatajona, aby nas zniszczyć, trzymałem, póki mogłem.
Foka rzucił się ku niemu.
— Wiedzieliście o portaszu?
— Ależ nie wiedziałem — ciskał się Pechkało. — Znak czyhał, a ja trzymałem modlitwami.
Mandat warknął.
— Ładne modlitwy, bez krzyża świętego.
Pechkało rozjątrzył się:
— Tak, to wasz uśmiechnięty pobratym, ten czort, spuścił nam portasz na kark.
Foka nie rozumiał:
— Kto spuścił?
— Któż jak nie Łełyk cichołazy, wasz cacany Iwanysko — wypalił Pechkało.
Foka rozkrzyczał się:
— Po cóż spuścił, opamiętajcie się!
Giełeta, ściskając kułaki, przybliżył się do Pechkała i cedził wściekły:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/238
Ta strona została skorygowana.