Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/240

Ta strona została skorygowana.

mnie po pas. Skrzepłem jakby mnie gad urzekł, a tu Iwanysko gwizdnął, zbudził mnie i my obaj skokiem wysoko na brzeg. Kłoda chrypi, chrypi dalej powoli, aż tam w górze coś rozsadziło się, jakby prochownia pękła, a z tego kamienica rozsypała się. Portasz runął, ryza strzaskana, koniec świata.
Milczeli wszyscy, przerażenie udzielało się, tylko Andrijko rzekł spokojnie:
— Dzięki Bogu wysypało się, mogę już jechać do domu.
Z kolei Foka opowiedział przybyłym o rozsypanych mygłach i o strzaskaniu ścian stajni. Znów milczeli, starali sobie wyobrazić, zrozumieć. Foka otrząsnął się wreszcie, zapytał Witrołoma:
— A kto zostawił portasz nad Pohaną Hołowyczką?
Witrołom otworzył usta.
— Choćby mnie zabili, nie wiem.
Foka raz jeszcze pytał za porządkiem bystreczan, żabiowców i wszystkich. Wzruszali ramionami, tylko Pechkało wypalił:
— Mnie nikt nie oszuka.
Foka znów pytał Witrołoma:
— A do świąt wy trzymaliście odcinek?
— Ja — przyznał Witrołom.
Foka ściągnął twarz, przygryzł usta, lecz hamował się i pytał:
— A portasz został na miejscu, nie wyparował?
— Został — wytchnął Witrołom.
— I nie przekazaliście go nigdy nikomu?
Witrołom milczał, Foka poczerwieniał, rozgniewał się po raz pierwszy w butynie.
— Czegóż oczekiwać od innych, kiedy najstarszy z Bihołowych, rodem z Mogoriów, ojciec dziewięciorga dzieci, nie wie, co robi. Z Andrijkiem nie byłoby takiej hańby.
Witrołom skamieniał, szeptał ledwo dosłyszalnie:
— A mówiłem wam, bez Andrijka butyn nie butyn, ino czysty strach.
Andrijko opamiętywał twardo:
— Nie mówcie tak, czasem człowiek sam nie wie, winien czy nie. Bogu dziękujcie za znak, i dobrze.
Sawicki mówił z trudem, wzburzony i rozżalony:
— Wszystko od zwady durnej, handryczenia się przeklętego! Gdybyście w zgodzie pracowali, przekazalibyście portasz bez pośpiechu, w porządku. Taka ryza — Boże!