Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

Witrołom usprawiedliwiając się jak chłopczyna, mówił prawie z płaczem.
— Diedyku luby, może zawiniłem, wybaczcie, ale niech mnie Bóg skaże, bezwiednie. Zamroczyło mnie i przysięgam, nie będzie tego więcej.
Sawicki czerwony, także bliski płaczu, nie słuchał, a Foka ściskał kułaki, jakby gotował się kogoś wybić. Tymczasem Koczerhan wytoczył powoli:
— Nie pogniewajcie się na mnie Foko, i wy paniczu. Pamiętacie, przy rewaszu była mowa, że wy obaj nie wypuścicie marnych ryz, ani darab. To dobrze, to chyba wy i za portasze odpowiadacie. Tato-mama w lesie, tak samo jak w chacie, tak jak cesarska para w dzierżawie.
Sawicki żachnął się.
— Moja sprawa ryzy, i to najtrudniejsze, a teraz —
Foka po raz pierwszy zniecierpliwił się także na pobratyma:
— Na jednego zwalić wszystko, a samemu nos w ryzy i moja chata z kraju.
Koczerhan syknął, Sawicki spojrzał zdziwiony, znów poczerwieniał, otarł oczy nieznacznie, jak gdyby ocierał łzy, westchnął:
— Zgłosiłeś się na grzyba, leź do koszyka.
Zamilkł.
— Cóż to mówić — cedził Giełeta wzgardliwie. — Nie kolej żelazna nam potrzebna, nie ryzy przemądre. Od razu trzeba było wołami zwozić powoli.
— Trzeba było — potwierdził Matarha głucho.
— Oj trzeba — zgodził się Bomba.
— Trzeba — dopełnił potępienia także Pechkało.
Sawicki wstał i krzyknął:
— Ludzie, tępsi od wołów! Czyście poszaleli?! Co macie w głowach? Zwady i znaki.
Machnął ręką, usiadł.
— A widzi panicz — szeptał Tomaszewski. — Warto dla nich coś robić?
Stary Koczerhan nie przejmował się i tak zakończył:
— Nauka piecze i ma piec, a kto gniewa się na nią, ten nie pouczony, niech się uczy od wołów.
Zajął się fajką w spokoju.
Zdziwieni, zmieszani, ogłuszeni, podnosili głowy, badali jeden drugiego. Milczeli bez słowa, bez szeptu. Witrołom, Foka i Sawicki wstali, snuli się po kątach, każdy szukał sobie kąta,