żaden go nie znalazł. Także Andrijko wstał, ściągając pośpiesznie besahy, gotował się do drogi. Harasymko wciąż jeszcze przerażony jak dziecko, wypaplał:
— Ależ to pohana hołowyczka, przegryzła i was.
Andrijko odszeptał spokojnie:
— Dobrze mówi chłopiec, nie dać się przegryźć, nie piętrzyć zwady na zwadę, jak jeszcze jeden portasz śniegu na portasz, pilnować się! No, mnie czas. Bywajcie zdrowi.
Podawał rękę za porządkiem wszystkim. Ocknęli się, zerwali się, hurmą wołali:
— Jedźcie zdrowi, Andrijku, dziękujemy.
Odprowadzali go poza kolibę, czterdzieści jedna para rąk jeszcze raz i drugi garnęła się do dłoni Andrijka, ściskali ją, potrząsali.
— Andrijku, z wami życie — powiedział Foka.
Andrijko uśmiechał się smętnie, potem znów nasurowił się. Stężała jednolicie pokrywa śniegowa, choć twarda, nie śliska bo posypana puszkiem śnieżystym, falowała i błyszczała, jakby płaszczyzna bielonego, dopiero co stężałego szkła. Ludzie stąpali po niej pewnie a cicho, rzadko który zapadł w śnieg. Także stara kobyła Andrijka stawiała umiejętnie kroki, nie zapadając się wcale. Zaledwie dosiadł jej Andrijko, a już ze szklanym łoskotem rąbała śnieg, zapadając się powyżej kolan, z trudem wyciągała nogi, dzwoniąc roztrącanymi taflami.
— Chybaby na psie jechać w taki czas — żartował Petrycio.
Łożysko potoku wypełnione śniegiem zrównało się z brzegami. Przechodząc przez nie kobyła brnęła po brzuch, wydzierała się stękając. Przed Andrijkiem ścieliła się droga, niby miękka, gładziutka, a zapadzista, dzień mozołu dla konia i człowieka. Butynary przechodząc bez trudu przez łożysko odprowadzili Andrijka do skraju lasu. Stojąc w rzędzie i spoglądając w ślad za Andrijkiem widzieli jak wciąż zapadał koń, jak hockał i kiwał się na koniu człowiek, aż znikli im z oczu. Kiwali głowami z poddaniem.
Słońce już było wysoko. Po tylu nocach trwogi, po tylu dniach dusznych i martwych. Po śnieżycach, zawiejach i groźbach, a w końcu po kłótniach, lubowali się pogodą. Ciepłe