Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/243

Ta strona została skorygowana.

niebo bez jednego obłoczka zniżyło się i przybliżyło. Jak spojrzeć mroźny dzień iskrzył się i oślepiał. Jakby bez przerwy pękały bezgłośnie, ale nie, bo dźwięcząc nutami najcichszymi — zwierciadło za zwierciadłem, tęcza za tęczą, gwiazda za gwiazdą. Bez końca tafle gładkiego śniegu, jak połoniny szkłowe, o takim szlifie, jakiego nikt nie widział na ziemi! I dnia takiego nikt z butynarów, odkąd żyli, nie widział. Wszystkie pogrzebane zapasy i skarby światła, o których nikt jeszcze nie śnił, tryskały, przelewały się, buszowały. Niewyczerpane, niewyczerpalne światło czyha i zaraz wytacza się, gdzie mu postawić zwierciadło, mnoży się od zwierciadła do zwierciadła. Mleczne drogi, zamiecie gwiazd, w biały dzień wysiały się na powietrzu ziemskim, tysiące tysięcy w gwiazdy ściętych kroplin, pęcherzyków, iskier, bań, kul, przesycało każdą drobinę powietrza. Pijane światła zataczały się, tańczyły, jak wodospady wody burkuckiej zapienionej falą wina węgierskiego. Skrzydlate cienie drzew raczej niebieściły się niż zacieniały. Świeciły same z siebie. Chyba Bóg, chyba wyrwany z serca Bożego posłaniec rzuca takie, same z siebie jarzące światłem cienie. Dzień zimowy, a korona zimy, korona stu zim, ponadzimowy i ponadwiosenny, korona stu lat, ponadczasowy. Dzień co wśród mrozu odmładza, co więcej, od wieku zwalnia. Dzień wdzięczności dla światła, dla jego świętej ciszy. Rodzi się światło, budźcie się wody, raduj się ziemio! Choćby strzaskany portasz zmiażdżył nie tylko ryzę całą i wszystką chudobę, ich wszystkich i całą żywocinę — niech miażdży, święć się twe imię, imię twe światło! Ale nie zmiażdżył ich ten dzień, ocalił.
— Po chorobie zdrowie — radował się Bomba.
— Skakać by, tańczyć by z wierchu na wierch, z połoniny na połoninę. — Cieszył się i dreptał na miejscu Harasymko.
— Taki dzień — rozglądał się i kiwał głową Cwyłyniuk. — Jednego żal, tych co go nie widzą, bo nie doczekali, albo w ciemnościach tkwią jak luby pan majster Bambiryj.
Mandat zamyślił się.
— Mam takiego kotka w chacie, co za światełkami i cieniami więcej lata niż za myszami. Ten by się dziś natańczył, nie gorzej niż Harasymko.
Foka rozchmurzył się, podszedł do Sawickiego i ujął go za rękę:
— Pogoda pewna — mówił — co najmniej na dwa tygodnie. Czy tak?