— Zaczynamy robotę — naglił Foka. — Ciężej niż kiedy a weselej niż kiedy.
Całą czterdziestką bez trudu pośpieszyli po gładkim śniegu. Jedni ku rozwalonym mygłom, drudzy ku strzaskanej ryzie. Uporządkowanie mygły nie trwało zbyt długo, bo tylko ściany stajni były strzaskane, lecz rumowisko kłód pod Zajęczą Paszą zatonęło głęboko w lawinie. Jak posiekane skwarki w piekielnej mamałydze, wystawały ze śniegu rozbite, zmierzwione i pogniecione na miazgę kłody. Naprzód odgartywali śnieg, dopiero pod nim ukazywał się wertep kłód. Niektóre sztorcem stojące jak wieże, wcale nie powalone. Inne przemieszane bezładnie. Stojące kłody, w miarę jak zwalniano je od śniegu, przechylały się i chwiały, lecz tkwiąc głęboko w śniegu nie padały jeszcze. Jak żbik wdrapywał się Iwanysko na szczyt kłody sterczącej nad głowami, a krzycząc dla ostrzeżenia: „klej-hou“, rozmachem ciała zwalał kłodę, uskakując w ostatniej chwili. Gdy jako tako uprzątnęli śnieg, podzielili się na kilka gromadek. Jedni usuwali miazgę i strzaskane drzewo daleko na bok, inni przesuwali ocalone kłody w dół, gdzie kończyła się wyrwa rozbitej ryzy i układali je w portasz. Inni odrzynali piłami strzaskane części drzewa od całych. Mandat, Giełeta i Matarha dawali niedźwiedzie pokazy siły, lecz nie brakło kłód zbyt ciężkich nawet do przesuwania po gruncie dość równym. Przeto pobiegli po woły i ściągali podwołokami co cięższe kłody ku nowemu portaszowi. Dotarli wreszcie do dna lawiny. Wygartywali stamtąd resztki drzewa i rumowiska zupełnie strzaskanej na tym odcinku ryzy. Byli zadyszani, niemal zatruci dymem, przeto dzwoniło im w głowach, odwykli od ruchu jak zastałe konie, przeto męczyli się więcej niż zazwyczaj. Mięśnie bolały ich, a proce światła od słońca i od śniegu waliły ich w oczy do przejmującego bólu. Przez cały dzień nic nie włożyli do ust, poczernieli od słońca i od trudu. Dzień był już dłuższy, a księżyc wszedł wcześnie. Przedłużyli pracę, jak mogli, wracali do koliby przy księżycu.
Także Petrycio napracował się w kolibie sam jeden więcej niż zazwyczaj. Przezornie nagotował całe sagany kuleszy ze słoniną, poustawiał jak kanony jedną obok drugiej berbenice huślanki i bryndzy. Zajadali chciwie w milczeniu, rzadko padło słowo. Tylko sagany dzwoniły, tylko usta siorbały huślankę i mlaskały kuleszę.
Po wieczerzy Harasymko wcale nie żartując, wstrząsał się jakby z głębokiego przemrożenia, i wzdychał z przejęciem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/245
Ta strona została skorygowana.