— Ależ to straszne, broń Boże!
— Cóż strasznego? — pytał Mandat.
— Kłody potrzaskane, gały i mordy piekielne — upiory. Śnić mi się będą. Nie pójdę do krów, tu zostanę. Pohana hołowyczka!
Zwinął się w kłębek obok ogniska, grzał się, lecz wciąż się wstrząsał. — Co będziesz tu spać jak pies, idź na siano, pod krowie wymiona — namawiał Petrycio.
— Boję się — drżał Harasymko.
— A wilków się nie bałeś — mówił Petrycio.
— I Zajęczej Paszy nie bałeś się — dodał Sawicki.
— Tamto nie straszne — szeptał Harasymko, grzejąc się tuż koło watry i drżąc nieustannie.
Giełeta wyśmiewał.
— Nogi i ręce całe, cóż strasznego?
— Mogło być gorzej — mruknął Sawicki. Nasurowił się, sięgnął po cymbały, przeżegnał się, i znów zaśpiewał przy dźwięku strun wieczorną pieśń poety kołomyjskiego:
„Wszystkie nasze dzienne sprawy.“
Butynary słuchali uważnie, żegnali się nabożnie, lecz nie znaleźli sił, by wtórować i podążać za nieznanymi słowami.
— A jak tam z pogodą? — zagadnął ponownie Foka starego Koczerhana.
Koczerhan wyszedł na dwór, po chwili wrócił zadowolony.
— Mgły leciuteńkie, księżyc świeci, mgły świecą. Wody w mgłach grają jasno, tak ma być — pogoda.
Wskazał na watrę, dym strzelał w górę i odpływał swobodnie. Już od dawna koliba nie była tak dobrze przewietrzona. Rozbierali się i układali co prędzej, także niektórzy żabiowcy zbytnio znużeni by ruszyć do swego szałasu, wsuwali się gdzie mogli, obsiadając watrę obok Harasymka i tak od razu drzemali zgięci w kuczki. Leżący w kącie Cwyłyniuk przypomniał coś sobie, podniósł się z posłania:
— Paniczu — mówił — my waszych modlitw nie znamy, ale wy nie znacie naszych, połonińskich, posłuchajcie.
Gramoląc się z trudem, ukląkł i wygłosił:
— Z piersi Matki Bożej ssijcie
Chmury-dziewuszki, chmury-mołodyczki, wy i mateczki.
Karmcie piersią bujną wasze obłoczęta.
Nam też użyczcie piersi ciepłych-mokrych.
Karmcie, przykryjcie, kołyszcie nas, amen.