tując liście. Tyle go było słychać. Poza tym przylatywał i znikał bezgłośnie. A jakżeż rozmawiał ze ślepcem gromowym? Tego nikt nie wie. To jedno pewne, że dziad-sęp mówił oczyma, a raczej łyskał oczyma. To była cała jego mowa. W tak głębokiej ciszy, jaka włada nad Palenicą, inna mowa byłaby nie na miejscu. I kto bywał na Palenicy, nie zaprzeczy, że czasem nocą hen spoza Mokryna błyskają długo oczy cesarskie. A nieraz tak przeraźliwie zaświecą, że człowiekowi zaświeci coś poniżej wątroby.
Byle przemądry chłystek powie od razu, że cesarz sępoludów to jakiś ważniejszy czort — niech sczeźnie. A to głupota, bo czorta — niech sczeźnie — niejeden widział i nieraz widuje gdziekolwiek. A cesarza zwąchał chyba taki, co nie pieszo porusza się po tej ziemi.
Na to Foka miał jeszcze czas, do tego był za młody. Nieprędko tam powrócił. Postanowił, że kiedyś powędruje w te zakątki z pobratymem, nawet z kilkoma, że zrobi co możliwe, by przedrzeć się przez czwarty wodospad pod Mokrynem i dalej jeszcze, byle dotrzeć do głównego pępka, gdzie razem świętują zabawy weselne i wiece pstrągi z wszystkich dorzeczy, z węgierskiej, z wołoskiej i z leckiej strony.
Jakiś dziesiątek lat rąbano ten las pański na Ruskim. Nie las to był lecz zaiste cały świat leśny. Nie dziwota, że niegdyś rozdzielał plemiona i narody. Opowiadają, że tam gdzie Ruski, las i wąwozy potoku Ruskiego, niegdyś ostateczny kres był, stara granica naszej słowiańskiej Rusi. A dalej na południowy wschód i nieco niżej wypędzali skądś aż nad Czeremosz trzody swe Wołochy czy jakieś inne plemiona nieznane. Cóż dziwnego, że w puszczy takiej na granicy dwu światów, gnieździła się przez wieki płomiennooka, skrzydlata żertwa.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę. Każdy pobyt w połoninie był dlań połączony z wyrąbywaniem przesieków, z wypalaniem pastwisk i łąk. Już jako wyrostek widział w lasach pańskich pierwsze butyny. Gdy wyposażony przez ojca, został gazdą, wciąż jeszcze rąbano lasy na Ruskim. Cokolwiek mówiono o tym, ciekaw był tej roboty Italianów,