czy. I co komu z tego? W tych domach ludzie niedobrzy, twardzi. Dobry człowiek tylko w takiej chacie, co do ciała ciasno przylega jak serdak.
— A bogacz niedobry? — dowiadywał się Petrycio.
— Nie może być dobry, nie ma czasu i nie chce. Bóg z tego nazywa się Bóg, że bogaty. I cóż? Jeśli on naprawdę bogaty, to on nie żaden Bóg, bo niedobry, a jeśli on biedny, to taki sam Bóg jak ja.
Słuchacze śmiali się głośno, niemal z zachwytem. Pańcio spoglądał podejrzliwie, namyślał się, kaszlał i śmiał się dalej.
— A jakiż ten Bóg naprawdę? — dopytywał Petrycio, pokrywając śmiech smętkiem.
— Py-pytajcie księdza, je-jemu za to płacą — jąkał się Pańcio. — A teraz i ja Bóg.
— Cóż za Bóg?
— Łapię pstrągi, zjadam i grzeję się. Bóg także łapie nas na wędkę i grzeje się.
— Nie ma co jeść bidny Bóg? — litował się Petrycio.
— A cóż innego będzie jadł?
Cała koliba huczała śmiechem.
— To po co stworzył świat? — pytał niestrudzony Petrycio.
Pańcio zaśmiał się dziwnie.
— Che-che-che, kto stworzył świat, dobrze wiem, a wam nie powiem. — A Bóg też chce coś mieć z tego. A zresztą — Pańcio machnął ręką zagadkowo, powracał do swego. — I dokądże pojadą wasze kłody? Do bogaczy, tam gdzie nikt nie ma serca.
— A któż ma serce?
Pańcio namyślał się.
— Są może gdzieś tacy, sami bidni, sami durni. I naprawdę durni, bo wciąż myślą, że się zbogacą, a to darmo.
Foka nie kpił z Pańcia, powiedział rezolutnie.
— Patrzajcie, Pańciu, durni my czy nie, zbogacimy się czy nie, a przecież coś zrobiliśmy tutaj, żyjemy jako tako —
— Zrobiliście — przerwał Pańcio — ha, u bogaczy nie takie budowle. A dla bidnego człowieka nie ma u nich miejsca ani nory. I nie takie hacie u nich, woda z żelaznej haci spada na żelazne koło, z tego iskry jak błyskawki ruszają maszyny. Wszystko kręci się samo, robotnicy już niepotrzebni, niech zdechną! A bogacze tylko złoto zgarniają, zgarniają...
Mandat rechotał, trzęsąc brzuchem.
— Z wody zgartują?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/250
Ta strona została skorygowana.