Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

— Ależ nie z wody, jeden z drugiego zdzierają, jak zwyczajnie — tłumaczył Giełeta.
Cwyriuk podniósł głowę, uśmiechał się złośliwie, lecz czekał cierpliwie. Kuzimbir dobył głosu z głębi piersi.
— Opowiedzcie, proszę, jakżeż to jest.
Pańcio mówił raźniej, a wszyscy słuchali w milczeniu.
— To się nazywa — elektryka... Opowiadają we Wiedniu, że ino rok-dwa poczekać, a wszystko wszyściutko będzie elektryka. Elektrisch!
— A cóż to za jedna ta jakaś Elektryka?
— Na miejsce Boga — wypalił Pańcio bez zająknienia.
— Cóż ona, święta ugodnica, Matka Boża, czy co? — dopytywał Petrycio zaniepokojony.
— Idź, człowiecze! Iskra wielka, ogień z chmur, rozumiesz? Taka ci matka, że gdy dotkniesz palcem drutu, to spa-pali cie na węgiel.
— Jakżeż? Z chmur błyskawki ściągają?
— Ależ nie z chmur, z ma-maszyny, ino że podobne jak z chmur. Bogacze potrafią! — rozpalił się Pańcio, rozkaszlał się zanadto i zamilkł.
— Bajki — szepnął ktoś.
— Bajki — powtórzyli inni.
Pańcio machnął ręką pogardliwie. Mandat lubując się Pańciem, zarechotał beztrosko.
— Cuda, same cuda.
Pańcio rozdrażnił się.
— Ta-takie cuda, że pozielenieje ci oko, a brzuch od razu zapadnie.



IX. GODY ODOKII
1

W połowie marca na swoje święto, w pogodne ciepłe przedpołudnie popadia Eudokia rozhulała się jak zazwyczaj swoją ostatnią najgroźniejszą śnieżycą. Wyrębane wyrwy i golizny leśne, ubite gładkim śniegiem, zapraszały ją świątecznymi podłogami do tańca.
Naprzód najwyżej, na lewym brzegu Riabyńca, u górnej granicy wyrębu, gdzie jeszcze pracowali rębacze bystreccy, dziobały w uszy cieniutkie zrazu a ochocze jej piski, wciąż przerywane, jakby jeden gil nadlatywał za drugim.