wpruły w oczy, w gardło, w przełyk. Kładły rębaczy na kolana, mrozem wychlastały spod samej wątroby pianę na usta, kipiącą modlitwę.
Na chwałę Odokii do sępiej kutii bogato wszastały starty na biel mak z tej połoninki, co ją zwą „Niedajboże.“ Mak co usypia słodko bez miodu. Kutię sypały wkoło nabożnie dla dusz zmarłych i na skon lekki dla tych, co umrą. Każdy dziób powietrza nasyciły kutią, usta modłami rozcięte zlepiły ostatnią namastą.
Sciszeni rębacze, zwaleni z kolan, padali nabożnie na brzuchy. Witrołom raz tylko wydarł z siebie krzyk: „Biała śmierć“! Potem zamilkli, sami nie wiedzieli, jak rzucili piły i nie widzieli, jak stoczyli się jeden po drugim na dół w nie wyrąbany jeszcze las. Ścisnęły się usta, jak drzewa wcięte głęboko piłami. Lecz rozwierały się przecie by chwycić — tchu! Znów zasypane to ścinały się, to rozdziawiały. Kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Oczy jarzyły się, ze stulonych pąków — w pełne róże, z zawianych iskier w spuchnięte węgle, lazły na wierzch: tchu! I przeognione krwią gasły. Przylegli do ziemi, rozgrzebywali śnieg, wciskali nosy w mech byle oddychać, byle nie zatchnąć się, byle żyć. Przecie co chwila wskakiwał któryś po narzędzia, ratował od zamieci, wlókł je na dół, jakby chciał zabrać na tamten świat. Wracając, każdy walił się błyskawicznie na ziemię, ustami do mchu: Tchu!
Wyrwami i lasem hulali, to śpiewnie kolędowali, to cicho nucili duchowni Odokii. Pilnowali, czy wszystko sciszone już, grzebali miękko, przysypywali, sypali.
Kto wie, czy długo jeszcze wytrzymaliby rębacze, lecz oto przywiał z pogoni za Odokią sam Pop Iwan, siwy i rozkudłany, zazdrosny i zdyszany. Zagrzmiał krótko wiatrem, raz tylko uderzył jak piorun. Po gromie blask szurnął lasem, jak błyskawica śnieżna. Od razu wymiótł wszystkie białomroczne roje. Ocalił żywych od uduszenia. Z lamentem krzywdy tysiącstrunnej odpływały rzesze Odokii, z daleka gruchała do nich słodko Popadia. A wszystkie drzewa w lesie zaraz pochyliły się aż do ziemi. Waliły pokłony przed Popem. Naprzód na pobliskiej wapiennej stromiźnie, w płytkiej glinie padały niedobitki lasu. Bach-bach-bach! Za chwilę powyżej rębaczy, w jednym-tym-samym ruchu pękały i padały drzewa. A potem po obu stronach, w końcu też od dołu gruchotały się jedno za drugim osaczającym nalotem. Pod wodzą Popa czarno-biała nagonka na rębaczy, czy też rąbana czarno na białym nauczka: „Nasypać
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/254
Ta strona została skorygowana.