przez turszieki nad potokiem i idąc gęstwiną młododrzewu, strącali płachty ciężkiego śniegu sobie na głowy. Nie uszli daleko, gdy ujrzeli przez gąszcze toczące się bryły śniegowe, uratowanych rębaczy. Nie poznawali nikogo.
Najgrubsza z brył wstrząsnęła się głucho przytłumionym śmiechem.
— Z tołoki od Odokii. Myrom! — To śmiał się Mandat.
— Od czarnej śmierci — ponuro, ledwo dosłyszalnie docierał głos Giełety.
— Biała śmierć już nas zatańczyła — z najwątlejszej figury śnieżnej dziarsko wołał Łesio.
— Kanonada! — niech uczą się — Prusy — — — z białego słupa borykał się przerywany i zduszony głos Matarhy.
Rębacze spuchnięci w zbite bałwany śniegu, tak byli wyczerpani i sponiewierani, że staczali się z góry gwałtownie, bezwładnie, to znów w słabych podrygach jak liście i śmiecie leśne, miecione wichrem jesiennym ze starej bukowiny. Gdy zrównali się z odsieczą, Foka usiłował rozróżniać pod ich zaśnieżonymi czapami osoby. Wszystkie twarze posiniały jednakowo, oczy poczerwieniały, usta zbielały. Witali się serdecznie, lecz gdy raz przystanęli, ledwie mogli wlec nogi naprzód.
Witrołom sapał, oczy wyłaziły mu na wierzch. Przyznał przecie:
— Wyratował nas Pop Iwan rzetelnie, w ostatniej chwili.
Najmniej zmęczony ze wszystkich, nawet podochocony do mówienia myśliwy Iwanysko Cwyriuk oceniał spokojnie.
— Młodsi strzelcy z nagonką, łakomi zdusić od razu i byle jak. A stary? ha, cierpliwy, postraszy gracko zwierzynę, niech pokaże co umie. Polubuje się skokami i odłoży sobie. Ha! Gdyby zwierzyna miała rozum — zaśmiał się Iwanysko.
Gdy zbliżyli się do potoku, spragnieni rębacze zwalili się pokotem na brzeg i chciwie żłopali wodę. Tylko Iwanysko otrzepywał się starannie ze śniegu, po czym umył ręce i twarz, wreszcie dłonią napił się wody i poszedł naprzód pierwszy.
Przywlókłszy się do koliby, rębacze od razu zwalili się na posłanie. Nie czyścili się, nie suszyli, nie rozbierali ani nie rozzuwali. Foka skinął, i wówczas Petrycio i Pańcio wraz z innymi usiłowali pośpiesznie ściągać im z nóg poszarpane a stężałe na kamień chołosznie i postoły. Nadaremnie, rozcinali je przeto nożami, ciskali do ognia poszarpane szmaty. Watra co chwila sykała mściwie. Jak zniewolony pies leniwie pożerała
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/256
Ta strona została skorygowana.