Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/258

Ta strona została skorygowana.

Pańcio nie rozumiał.
— Co to takiego zawiź?
Foka oglądnął się, a Sawicki tłumaczył chętnie.
— Po prostu lawina.
Pańcio podskoczył i zaskowyczał.
— Chie-chie-chie, lawina! Alboż ja nie wiem? To naprawdę on! Nam w Alpach cały Gefechtzug[1] ppo-je-chał i aus![2] I czemuż nie czort? Prawda nie-święta, najjaśniejszy czort.
Foka żachnął się gniewnie.
— Kto wam pozwolił? O czym nie wiecie, nie paplajcie!
Pańcio zadziwił się, po czym ocknął się i teraz dopiero odpowiedział Iwanyskowi.
— A chcecie wiedzieć, Iwanysku, jaki sposób mają na niego bogacze?
— No jaki? — mruknął Iwanysko.
Pańcio pośpieszył się gorliwie.
— Jeden-jedyny tylko! Ciskać tamtemu do pyska, i pod lawiny i w lejące się błoto i pod skały rozbite granatami, pchać mu w zęby żołnierzyków starych i młodych — Na ofiarę! Niech ich chapnie. Niech śnieg ich zasypie, zadusi, niech błoto ich zaleje, niech skały rozedrą ich na krwawe szmatki, tak! a niech on się nasyci, byle tylko bogaczy przepuścił. Niech sobie przejadą bezpiecznie po naszych karkach.
— Dość tego! — rozkazał Foka. — Oczyścić się i milczeć.
— Sprawiedliwie, gazdo — poddał się Witrołom i dodał spłaszczonym głosem: — My nie chudoba, pomódlmy się razem.
Bosi już rębacze chwiejąc się, a nie otwierając zbolałych oczu, klękali do modlitwy, zaczynali kilkakrotnie, napinali i rozstruniali, łykali słowa. Witrołom podniósł głos gniewnie.
— No jakże, razem czy nie razem?
Iwanysko też podniósł głos, podchwycił modlitwę, prowadził ją wyraźnie i tak powoli, iż każdy miał czas nadążyć zgodnie. Zakończył:
— Twoje królestwo, Twoja moc, Twoja sława, Amen.
Pechkało i Birysz przybliżyli się nieznacznie, za nimi inni żabiowcy krok za krokiem, nastawiali uszu, śledzili każde słowo Iwanyska, porozumiewali się wzrokiem. Mieli swoje powody.
Po modlitwie Foka zakończył twardo.
— O tamtym ani słowa! Zostawmy je. Mówmy o Bożym!



  1. Pluton liniowy (bojowy).
  2. Koniec.