W międzyczasie Petrycio kilkakrotnie zatrembitał, aż zeszli się wszyscy butynary. Nie brakło nikogo. Foka zarządził przerwę w robotach, aż miną burze, stoczą się lawiny i ustali się pogoda.
W ciągu dnia wały śnieżne otoczyły kolibę na wysokość chłopa. Żabiowcy z trudem przekopywali się łopatami z jednej koliby do drugiej. Robotnicy nie wydalali się z koliby. Wypoczywali jak w wielkie święto. Baba Odokia świętowała swoje święto na Wierchach, na przepaściach, a oni swoje w kolibie. Grali, śpiewali, opowiadali więcej niż zwykle, więcej niż kiedykolwiek dotąd.
Jak w taki czas się godzi, Foka opowiadał o rachmańskiej krainie.
— Nie byłem ja tam, może nikt nie był. A powiastował nam na połoninie Maksym jaworzański, ten biały, co kiedyś przez Synycie na tamten świat chodził, kiedy stęsknił się za matką. Był jeszcze dzieckiem wtedy.
Rachmanowie niby to biedni, powiada, żaden dla siebie nic nie potrzebuje. A pobudowali tam pod samym wschodem słońca, na najwyższych górach wielkie budowle. Kościoły ze skał, w skałach komnaty wielkie, chodniki oświetlone, skały na figury przekuli. Wszystko świeci się i gra. A po co im to? Dla świętowania, dla zbratania. Nikt tak nie świętuje, nie modli się, nie raduje się, jak oni. Przychodzą nawet do nich, powiada Maksymko, na święta z drugich światów, jak do nas sąsiedzi i znajomi z drugich wsi na chram. I sama praca u nich — także święto. Poszczą długo przedtem i jakoś to się dzieje, że mają więcej sił, niż my po huślankach, banyszach i słoninach. Kiedy dzwonek zawezwie na robotę, z każdego kąta, z każdej połoniny, z każdego jeziora zgłaszają się dzwonki. Przylatują Rachmanowie cicho z najdalszych kątów i witają się najciszej. Mają swoje znaki rąk, złożenie palców czy to w kółka czy kluczki, czy krzyżyki. Porozumiewają się w milczeniu, jak milczące wody. A kiedy pracują — śpiewają. Kiedy przewiercają skały — skalny śpiew, i wtedy skała lepiej im się daje, a kiedy wodę tamują, wodzie po wodnemu śpiewają, woda ich słucha. Ha! Gdyby mieli butyny, jakże by śpiewali? Może drzewom po drzewnemu? Ale oni drzew nie ścinają, u nich się liczy, że drzewa z tego samego rodu. To jeszcze można by zrozumieć, a to dziwne jakieś, że drzewa
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/259
Ta strona została skorygowana.
2