ścinają tylko na korabie i na ofiarę Bogu, kiedy ono samo zechce. I jeszcze i to, że znajdzie się zawsze taki mnich, co skoczy do tej watry ofiarnej i spali się wraz z drzewem, choć go nikt nie zmusza. Nie wadzą się z żadnym stworzeniem, nie wadzą się z ziemią, ni z wodą. Lubują się w wodach nade wszystko. Ich korabie węszą same, widzą same, przewożą przez wielkie jeziora, dokąd im potrzeba. W czasie roboty śpiewa sama rachmańska kraina. Wiatr także śpiewa na wielkich lirach, co zawieszone zawsze na drzewach. Wody ze skał uderzają o wielkie cymbały dzwonowe, także grają. Watry pałają po wierchach, ogień i dym ich przeciska się przez strunowe sito, też śpiewa. „Jacyż oni, bogaci czy biedni?“ — pytałem tego z Jaworza. On mi na to: „Oni nie tak rozsądzają, to tylko dwóch półślepców i jeden głuchy tak się sprzeczają. Jeden półślepiec widzi tylko blask, a drugi tylko cienie, a głuchy nie słyszy tego, co obaj słyszą, a widzi to, czego obaj nie widzą. A któryż z nich wie, jak naprawdę jest?“ Pytałem jeszcze białego dziadka: „Czyż oni nie zanadto miękcy?“ — „Przeciwnie“ — mówi Maksym. „Jakżeż tedy, twardzi?“ — „Przeciwnie“ — mówi dziad. „Zatem ani miękcy ani twardzi, nijacy?“ — „Przeciwnie — powiada — niż twardzi i niż miękcy, a także przeciwnie niż nijacy: przezroczyści — ot tacy!“ — „No dobrze — mówię — a teraz powiedzcież jeszcze, Maksymku, jak wy sami o tym: to bajka czy sen?“ A on mi na to: „Słuchaj, chłopcze miły, to stara prawda, zaglądnij do sumienia, powiedz z ręką na sercu, czy sam tak samo nie wiesz, czy to może nieprawda?“ I prawda, któż by przeczył, któż by tak nie chciał, aby nie było bogatych ni biednych, ni twardych ni poddanych, ni zwady bliższej ani dalszej — zakończył Foka.
— Ależ tam, w rachmańskiej krainie Baba Odokia nie hula — zarzucił Petrycio.
— Bracie — pocieszał Foka — alboż to dzisiaj źle wśród zawiei? Nie bójmy się mocarzy, a nie pchajmy się im w drogę! Nie wadźmy się z Babą, a szanujmy święto.
Kuzimbir Biłohołowy westchnął, mówił poważnie.
— Nie mają grzechów Rachmanowie, nie ciążą im. I człowiek nasz, gdyby się zwolnił od grzechu, zaraziutko będzie leciutki, rachmański. A któż się zwolni?
— A cóż wy na to, Pańciu? — pytał znów Petrycio.
Pańcio opuścił wargę i dumał.
— Ha, grzechy — mówił — jakież to moje grzechy? To że
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/260
Ta strona została skorygowana.