Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

bolało mnie, kiedy pędzili przez pałki leszczynowe? I teraz boli. —
— Cóż was boli? — odważył się Sawicki.
Pańcio ożywił się.
— Pa-paniczu Sawicki, za-zapytajcie lepiej, co nie bo-boli! Rana koło rany. I za co? Gdzież mnie, paniczu, do rachmańskich zachcianek!
Petrycio nie drażnił już starego.
— A wiecie, Foko — zaśmiał się Pańcio — nie sprzedacie dobrze waszych kłód, jeśli będziecie wędrować — tamtędy...
— Dokąd wędrować? — zmarszczył się Foka.
— Razem z Maksymem, tym z Jaworza. Widziałem go, ani jednego słowa nie przemówiliśmy do siebie. Widywałem już głowacza niejednego, biskupów, mnichów też. Nawet cesarzy obu widziałem, starego i młodego. Oni tacy sami jak my. I gorsi, bo z bogaczami. A ten Maksym —
— Jakiż on? — pytał Foka.
— Sa-sama tęsknota — odkaszlał Pańcio.
— Cóż to znaczy?
— Nosi go ta tuha po światach, otwiera mu oczy, uszy —
— To wy przecie myślicie, że są gdzieś Rachmanowie.
— Kiedyż mam myśleć, bratczyku — Pańcio kaszlał znów i znów mówił — a jeśli są, to cóż z tego? Tu do nas nie przyjdą na pewno, ani im to w głowie. A my tutaj po to wszystko.
— Po co wszystko?
— Aby pić, do końca pić co gorzkie, co obrzydliwe, gnojówkę samą żłopać, truciznę.
Petrycio znów zaczął.
— Kiedy Rachmanowie są, to i Bóg czuwa.
Pańcio opuścił wargę, skrzywił się żałośnie.
— Chłopcze, nie ciągnij mnie za język! i daj mi już raz spokój z twoim Bogiem — kaszlał znów długo, nikt nie śmiał się z Pańcia.
Zawierucha huczała bez przerwy wokół koliby. Sawicki zmiarkował, że smutno, zgłosił się.
— Chcecie, to wam zaśpiewam nową żabiowską pieśń z Synyci? Niedawno, na zeszłorocznym Jordanie żabiowcy uznali, że główna, najpiękniejsza ze wszystkich.
Mandat mruknął.
— O łydkach babskich czy jeszcze dalej?
— Ależ nie! — obruszył się Sawicki. — O dawności i jeszcze o tym, co będzie.