białego tężca, jeszcze nikt z ludzi ani żaden zwierz nie wyśnił, jak skończy się ta zapowiedź końca, a już spadły nowe tysiące kłód i już złożono sporo obok koliby w mygłach wysokich na chłopa. Reszta wyciągnięta równiutko paradowała w portaszach, czekała. Szukałbyś z trudem kłody luźnej, nieokorowanej, chyba że która od razu wyrwała się rębaczom, zsuwaczom czy ryzownikom, stoczyła się do jaru, przepadła w śniegu.
Toteż za to wszystko od razu i na zapas nawściekliła się butynowa zimka, aby ją popamiętali. Biało soliła, czarno pieprzyła, czerwieniła i siniała, jakiej barwy się dorwała, tę wcierała w kości. Sinym porankiem już skręcała kiszki, sino przerażała, aby nikt nie śmiał budzić się ni wstać. Potem przez cały dzień czerwono kąsała ludzi, chudobę, nawet jodły młode, aż skóra i kora pękała. Wyżłopała, wyssała wszelką wodę do dna i już bez wody był ten świat, już zamilkł. Zagrzebała wszystko bialuśko, potem nocami siała czarną paszczą, bardziej groźną gdy milczy, niż gdy ryczy. Po długim milczeniu gwizdała długo, szczekała, judziła piekielnie, aż spiętrzyła dębem stado ogierów białogrzywców, srebrnochwostych. Duchały lodowym parskaniem, rechotały lodowym rżeniem, zatratowały lodowymi kopytami. I już zdusiły żywocinę, nawet ptaki w locie. Zdławiły nawet najlżejszą siwą ptaszynę, co zowie się dym. Już się nie ważył wzlatywać swoim swobodnym płaiczkiem, już nie świstał, nie ćwierkał, tylko chłódł, syczał do samej ziemi poniżony. Oskrzydlała śniegiem, zaskorupiła lodem kolibę, stajnię i szałasy. Brała się do oddechów, do krwi, na to, aby nie swobodni butynary gazdy Foki ruszali się w kolibie, a w stajniach nie jego chudoba dychała i hodowała się, lecz aby zasnęli wiecznym snem zapisani na wieki zimie jej poddani i jej skostniała chudoba. Już trzymała świat w okowach, a wciąż zakuwała na nowo. Zamachnęła się raz i drugi na watrę. A gdy na przekór dzień w dzień słońce rozjarzało się na całe niebo, porywała się wciąż na samo słońce. Ale stój! Naruszyła wszelkie granice, miary przebrała i wyczerpały się jej białosine nurty i ich czarnonocne źródła-zapasy. Wiosna przemogła nagle.
Oto jednej nocy zahuczało strasznie i jakby dla zdruzgotania koliby zwaliła się na nią skądś z góry ławica wiatru. Uderzyła, siadła jak oszalały z głodu jastrząb na sieroce kurze jajo. Koliba zatrzeszczała, jęknęła, a pokrywa lodu, co jak skóra przywarła do dachu, strzeliła krótko, oddarła się i posypała się ze szklanym łoskotem. Wszyscy zerwali się ze snu na rów-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/266
Ta strona została skorygowana.