Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/267

Ta strona została skorygowana.

ne nogi. Tak jak wstali wybiegli na dwór. To pękła zima. Olchy wzdłuż potoku w czarnym szeregu zatrzeszczały suchym zduszonym chichotem. Chuchało gorąco, groźnie z odległego pieca. Ludzie byli bezsilni, koliba bezbronna, nawet śnieg już nie chronił. Pogrążeni w zimie nie spodziewali się wybuchu wiosny, wyrwani ze snu jedno zmiarkowali, że ten zalewający gorącym potopem wiatr, co wyzywał setką, setkami zuchwałych gwizdów, nie marą tylko straszy, nie znakiem jak zimowy, gdy czyha, naleci, zmrozi albo nie, sczeźnie i dalej sobie czyha. Bo nawet gdy burza zimowa wysusza mroźnym tchem dech, gdy zetnie świat w głaz, o ile od razu nie zmrozi, przepędzi wszystko co żyje do nory, a przynajmniej w swych głaźnych bryłach pozostawi nory dla schowków lub dla usypiającej śmierci. Lecz ten gorący nie tylko dusił i ściskał serca, zbliżał się taką jawą jak tańczony i gwizdany przez rój zbójów arkan. Wywracał od razu świat u podstaw. W obliczu obecnego strachu, strach wspomniany to stary pobratym, a urojony strach to niania miła, co zmieniła głos, zawinęła się chustką, by postraszyć niesforne dziecko. Za to strach jawy, gdy już nie widać innej obrony, w tym jednym przynajmniej przyjazny, że szepcze: uciekać!
Nowy lęk, wiosenny, ogarnął butynarów, jak gdyby trzeźwy; czy gorąca burza rozrzuci kolibę, rozmiecie watrę, pożar rozpęta czy powódź, zagarnie chudobę, przepędzi ludzi bez narzędzi, nawet bez portek? Czy wybatoży skądś nowy nalot, mściwy nawrót zimy?
Po trzech dniach ustał gorący wiatr, w ciągu tygodnia śnieg gwałtownie stajał, nawet ziemia zaczęła rozmarzać. Już i potoki przelewały się przez brzegi żółtymi mętami, wybielonymi pianą ubitą pędem wód. Nocami gardłowały najgroźniej, dobierając się do gardeł olchom. Przecie laski olch, choć przebuszowane wodą, zdołały obronić stan posiadania swego rodu. Co prawda, starsze olchy wyrosły czasem po kilka, nawet po tuzinie z jednego korzenia, czasem skupione gęsto po trzy, po cztery na małych kępach, podmywane nieustannie, uderzane bałwanami rozdzierały się strzelistymi szeptami, tuliły się jedna do drugiej, słaniały się, potem padały z trzaskiem. Jednak choć nawet porwane falą, przecie splatając się wzajemnie, a zlepione mułem, nie opuściły rodzinnego stanowiska. Przeciwnie, wznosząc bezładne tamy, wstrzymywały pęd wód, każąc im rozlewać się jeziorkami. Przez to te olchy które ocalały, szczególnie krzewy olchowej młodzi, zbite w gęstwinę, mimo