Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/268

Ta strona została skorygowana.

że zalane, stały bezpiecznie wsysając na zapas wodę całą siecią korzeni i miękkim podłożem kęp. Wyzywały powódź dla bujniejszego, wiosennego rozrostu. Czy też dla kolib i dla ludzi zwiększyły niebezpieczeństwo zalania? Co prawda woda, odszukując jakieś kręte łęgowinki i stare łożyska przedzierała się strugami, otoczyła osiedle niby półwysep. Za to czuwano po nocach przy watrach przed kolibą i przed mygłami. Wznoszono doraźnie kaszyce dla odparcia wody.
Koliba utrzymała się, woda nie odcięła jej od razu, lecz wkrótce dostęp do lasu stał się trudny, potem niemożliwy. Oblany wodą, zasiedziany i zawzięcie pilnowany półwysep roił się chudobą, kłębił się ludźmi, a puszcza choć powalona, tym zacieklej, ba, wściekle broniła przystępu, niby zgruchotany jadowity potwór, co choć głęboko zachłyśnięty śmiercią, w rozkładzie potężnego cielska już nie zębami kaleczy, lecz kośćmi przebitymi przez rozpłataną skórę i nie łapami miażdży, lecz dusi pętlami wypuszczonych kiszek, zalewa juchą żółtą i kałem. Tylko na niewielu wsuniętych w jary cienistych ścieżkach trzymał się jeszcze „nabij“, czyli śnieg twardo ubity ściąganiem kłód, a przydeptany stopami. Lecz zaczynając od osowni, to jest od odsłoniętych przez wyrąb dosłonecznych łęków i stoków, lały się z leśnego trupa wykaluszone lepkie wnętrzności, zatapiając potworny śmietnik dżegi, czyli resztek lasu. W porównaniu z takim wertepem nie trudne do przebycia nawet najbardziej zbite gęstwiny młododrzewu, wszystkie owe smerekowe czyhry i tursze, bukowe i jaworowe hucze czy jałowcowe albo mieszane dżemory, sprężyste i harde, nieraz kłujące, nie przepuszczały wprawdzie nikogo, lecz ustępowały przed siekierą, a stanowiły wyspy suszy, przystanie przed potopem błota. Lecz od kiedy wyrębano młodnik na szałasy i na podściółki, wyspy takie w pobliżu koliby były nieliczne. Zaledwie kilka kroków za półwyspem, a dalej zaledwie krok lub dwa od naboju, kopny śnieg oblepiał nogi brudnymi bryłami i zaciągał w bardziej niesamowitą flegę, kaszę z przewodnionego pożółkłego śniegu, spojoną u spodu maćkołą na wpół zmarzłego leśnego czarnoziemu. Oddalić się od naboju było uciążliwiej niż zimą od ścieżki w największą zamieć, a może niebezpieczniej. Wryte we flegę i zagrzebane w niej szczątki dżegi, pogruchotane łomagi, korzeniska grube, czyli korniagi, resztki potężnych odziomków, czyli sztoubury, gnijące już spróchniałe a przemoczone na nowo wiwernyci splątane, czyli sieci z wywrotów korzeni czyhały by wessać, by walnąć znie-