Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

morze także.“ Tanaseńkowa komora pękała od wszelakiego dobra.
Sam Tanaseńko to chwalił się, że wyposażył dzieci jak należy, nawet zanadto i sam już żyje byle jak. To narzekał nawet po trosze, że bieda, że w ogóle już nic nie ma. Przecie miał jeszcze przy chacie ponad tysiąc owiec i ładnych parę setek krów. I chyba nikt w Żabiem nie znał się tak na chudobie jak on. Pamięć miał szczególną. Znał każde cielę, każde jagnię od urodzenia. Zajęty był od świtu do nocy. W ciągu lat Foka niejednego odeń się nauczył.
Skoro tylko zobaczył Fokę, zostawił wszystko, posadził go w świetlicy naprzeciw komory, a sam biegiem do komory, aby zmienić zadymione ubranie. Wyszedł po chwili powolnym uroczystym krokiem, w czerwonych portkach, w bialutkiej koszuli, w nowiutkim kożuchu. Białe, długie i gęste włosy wysmarował starannie masłem. Dopiero teraz witał się długo. Nie mówił na razie więcej, zaczął się krzątać koło gościa.
Naprzód zastawił przed nim nieużywane nowiutkie łyżki bukowe i śliwowe. I nowe miski kosowskie i pistyńskie, gładziutkie, w zielone wzory polewane. I noże nowe z Riczki, z trzonami rzeźbionymi a raczej odlanymi, jak to się mówi „sypanymi“ z mosiądza. I pańskie szklanki z fioletowym połyskiem.
Rozłożył na ogromnym stole kilka serów, każdy wielkości kamienia młyńskiego. I tęgą połać jeleniej słoniny, żółtej jak wosk. Zapraszał Fokę. Jeszcze brakło mu czegoś, był roztargniony. Przyniósł nowiutką, pisaną w krzyżyki, drewnianą berbeniczkę z wódką zaprawianą miodem z korzeniami górskimi. Pociągnął głęboko, dał Foce, ale i z tego nie był zadowolony. Coraz pospieszniej wchodząc do komory i zaraz wracając, wciąż znosił coś, aż zastawił wokół Foki jak gdyby stół ze święconym.
— A może by tak jajeczniczki, choć troszeczkę? — Nie czekając na odpowiedź skokiem przesadził wysoki próg komory, wrócił skokiem i pospiesznie poniósł do kuchni jaką taką kopę jaj w jaworowym korycie.
Foka nie opierał się, wiedział, że to na darmo. Po czym gazda sam usługiwał, nikogo z najmitów ani z krewnych przed oblicze gościa nie dopuszczał. Nie widzieli się od dawna, przyglądali się sobie, prawili grzeczności.
— Dobrze słychać o tobie, Foko, i to nie od dziś — a widzę, prawdę mówią ludzie.