Haci stały złote, nowiutkie, nad nimi altany-kapliczki, pod nimi daraby, nosami wietrzące wodne szlaki. Butyn udał się do ostatniej deszczułki, do ostatniego kołka. Tylko budowę tartaku odłożono do jesieni.
Gdyby Foka najął do robót nastawnika, ba, podżegacza, jak gdyby ostrogę przeciw leśnemu snowi, nie znalazłby może lepszego niż ten co sam się zjawił. Choć wszystko udawało się, choć pogłębiano hać z powodzeniem, choć zastawy rosły a wody zbierały się, nie kto inny jak Pańcio co ranka, a jeszcze chętniej wieczorem zrzędził i prorokował:
— Oho, szkoda roboty, wszystko przepadło, nic z tego nie będzie.
Zachęcał skuteczniej do pracy na przekór, niż gdyby zaklinając wzywał do robót, niż gdyby obiecywał złote góry. Od wiosny Pańcio bardziej jakoś niespokojny rozdrażniał się byle czym, nawet sam zaczepiał. Lubił postraszyć nieznanym lub dwuznacznym słówkiem, czasem nawet zahaczył któregoś żywiej jaką taką przynętą, a nie chciał wytłumaczyć, jak gdyby na to, aby ciekawość jątrzyła się niby ranka. Wyśmiewał wówczas wyniośle butynarów, jakby oni byli przybłędami, a on gazdą mocnym na swojej zagrodzie. Przeważnie śmieszył wszystkich. Przecież ten i ów co miał tego za wiele, sarkał na dziadygę, a Matarha pomrukiwał, że skoro już przezimował, to można by mu coś kapnąć, wypłacić jaki grosz i niechaj idzie sobie z Bogiem, garnki łatać.
Foka sprzeciwił się:
— Przyda się, potrzebny nam taki, jak czort Bogu.
Stary Koczerhan uznawał żywo:
— Tak, tak. Im więcej tamten dogaduje i wykrzywia się, tym Hospod lepiej poprawi. Potrzebny.
Wieczorem, po próbnym spuszczeniu haci odezwał się Foka wesoło do Pańcia:
— No cóż, hacie grają, porządeczek?
Pańcio machnął ręką z poddaniem i powierzył:
— To się nazywa „ordnung“[1], a z tego największy strach.
Foka uśmiechał się.
- ↑ Porządek.