Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/277

Ta strona została skorygowana.

Foka odpędzał ręką krzyk od ucha, jak natrętną muchę:
— Ależ to minęło, inne czasy.
Pańcio ujadał dalej.
— Czas ciągle jednakowy, tylko wy gazdo za młody jesteście, nie wiecie, że gdzie za dobrze, tam zaraz z tego musi być najgorzej.
Cwyłyniuk podniósł palec, trzymał długo aż wszyscy zaczęli słuchać i paplał:
— Nie znacie się na panach. A ja hajdukowy syn, przy nich od dziecka. Nasz panoczek jest od głównej mądrości pańskiej, takiej co przy robocie nigdy się nawet nikomu nie przyśni, choćby się na ścianę drapał i choćby pękł, nie przełknie jej, zaraz wyrzyga.
— Czemuż nie przełknie? — pytał Mandat.
— Bo to dla pańskiej głowy, dla innej formy.
— Jakiej formy?
— Jak u garncarskiego majstra do pozakręcanej formy przynależna glina mięciutka jak łajno. I taka sama jest mądrość.
— Jakaż tam mądrość? — skrzywił się Foka niedbale.
Także Cwyłyniuk skrzywił się z zakłopotania, wstał, przystąpił do watry, znów podniósł palec, ogłosił rozważnie:
— Słońce o północy, północ w południe, mróz na świętego Piotra, święto w roboczy dzień, a robota w największe święto. Oto jest pańska mądrość!
— Ależ panowie garnków nie łatają, w łatach nie chodzą — wyrwał się ktoś z głębi koliby.
Cwyłyniuk krzywił się jeszcze.
— Nie można wiedzieć, bywa taki co poszedł całkiem na żebry, a nic mu nie pomoże, pan, na wieki pan.
Zamilkli znudzeni, ten i ów stukał palcem w czoło, a któryś znów szepnął z kąta.
— Ordnung.
Cała koliba wybuchła burzliwym śmiechem. Pańcio usiadł na posłaniu w swoim kącie, machał ręką coraz słabiej, coraz smętniej.



LAS ODNIEMIAŁ

Z mgieł wstawał świat pełen głosów. Ze śpiącego poranka wyłuskiwało się złote wiosenne południe, świeże, nawet pijane jak nieustanny poranek. Z pamięci staro-młodej, przywalonej