zimowym całunem, wydzierać to co dawne, na co nie ma ani jednego żywego świadka, ani znaku widzialnego, to zawsze walka ze snem. Ten który walczy, już budzi się, ale jeszcze wciąga jawę do mary, śni nawet, że zbudził się, że wstał, a wciąż zapada w mgłę, śpi dalej. Śpiącym okiem ogląda wyraźny sen przedświtowy, zaś budzącym się, co chwyci jawę, to zaraz pogrąży ją w sen.
Było? wcale nie było? Będzie?
Trzmiel co wylęga się w lesie wiosną z czarnej ziemi, od razu brzęczy, rucha się, wynurza się ze szpary, od razu kosmaty i ciepły jak trzmiel stary, jak pierwszy trzmiel po stworzeniu rodu. Także wiosna leśna wynurza się od razu, jak stara wiosna od początków świata i brzęczy nieustannie. Nocą szeptem-bulgotem wód, lejącymi się głosami żab, glu-glu-glu, che-che-che, aż spłyną w przeciągłym gromie — ho-ho-ho. Dniem głosy skaczą i tańczą. Od ranka odmarzają kałuże, to prysną, to chlupną, to sykną, schnąc i zasypiają z sykiem coraz cichsze. W schnącym błocie wybujały burzany, wieńczą je miotłami, żółtymi i niebieskimi. Ze schnącego błota bzykają roje muszni. Od świtu, znad mgieł wydzierają się dzikie gęsi ciągnące na północ ku Dniestrowi. Nawołują się, ostrzegają: gę-gędy, stąd tędy. Nad nimi jeszcze wyżej jednostajnie świdrują powietrze zatroskane żurawie: żur-żuru, kru-kuru, klu-kluru. Najgłębiej w toniach nieba, chyba tylko z puszczy dosłyszalne, sterują dzikie łabędzie, pojękując cichnącymi odgłosami głębinowego dzwonu: głąb-głąb, prąd-prąd, ląd-ląd. Z ochotą uwijają się w dole za musznią wesołe drozdy: świt-świt, świt-chyst, chyć-chwyć, syć-żyć, chwyt-syt, fit-fit, cyt. Kosy słuchają głosów cierpliwie, wyzywają przekornie: Olej-olej, powoli, do woli, co kto woli. I naśmiewając się z każdego, kpią słodko: „doli-doli, niedoli, boli-boli, nie boli, niech boli, co kto woli.“ Wtem batog puszczowy świśnie, jastrząb i jastrzębica nawołują się z dalekiego jaru, ze stanowisk myśliwskich: bij-bij! pij-pij! Zacichnie wszystko w górze i na dole, tylko wody i bajory nie dbają, tylko musznia zatryumfuje i zahuczy, a obudzona ciszą żaba krzyknie drugiej żabie: „kwa-kwa-kwak.“ Lecz jastrzębie, wyrywają się ku górze nie po to, by bić rzesze skrzydlate ani by pić krew. Wiosną szukają innych źródeł, wyżej, coraz wyżej. Szybują ku swoim godom dla parowania, już zatopione, już niewidzialne, już żadne oko z puszczy nie dojrzy ich, żadne ucho nie dosłyszy. Znów hasają leśne głosy. Skacze także każdy błysk, z wód, ze strug, z gardzieli błot. Na wyschłych brze-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/278
Ta strona została skorygowana.