Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/280

Ta strona została skorygowana.

przygotowania do chramu, a inni ubrani świątecznie już od rana baraszkowali i podążali powoli ku haci nad Riabyniec. Z czasem znaleźli się tam wszyscy mieszkańcy kolib. Wchodząc po jednym do altanki, klękali przed krzyżem, potem siadając na zewnętrznych i wewnętrznych ławeczkach jak kto chciał, słuchali wody i głosów lasu. Także Foka i Petrycio wpadli na krótko, by od święta pomodlić się w altance. Pańcio choć do altanki nie wstąpił, już od ranka dreptał po stromym brzegu haci w nowych postołach, które otrzymał z zapasów koliby. Odwieczne grube spodnie barwy brudnej wełny spadły mu na stopy wydmuchanymi baniami.
Raz po raz zarzucał długą wędkę z takim rozmachem jakby smagał długaśnym biczem czwórkę koni. Lecz wytrawny woźnica, co miłuje swe pieszczone a bujne konie, dba także aby źródlano ufne oczy końskie nie zamąciły się gniewem ni wściekłością i aby z tego, broń Boże, nie rozhukały się jego wiatropłynne bieguny, może na zgubę sobie samym i jemu. Z rozmachu strzela biczem wysoko nad głowami koni, a zaledwie muśnie skórę. Tak właśnie władał Pańcio wędką, że choć z rozmachu, osiadała na wodzie cichutko, jak jedna jedyna kropla deszczu. Każdy mógł oglądać, jak nabożnie oszczędzał czułe źrenice wód, jak gdyby lękał się zbudzić przyczajone huki i rozhuśtać burze wodne.
W rzeczywistości chytrze oszczędzał, a raczej łudził czujność pstrągów. Toteż co chwila srebrnopromienny a czerwono cętkowany pstrąg jak błyskawica wiosenna spadał na podłogę opodal altany. Pańcio podnosił go z ziemi, śledził drapieżnymi oczyma, naszczupywał lekko palcami szyję i odczepiał. To z lekkim trzaskiem łamiąc kark pstrągowi wsuwał go do drewnianej korobki, to znów, ilekroć natrafił na szyję nabrzmiałą jajnikami, rzucał tak rozpoznaną samiczkę-pstrążynę z powrotem do wody pojękując: „Panienka, niech hula!“ — I znów smagał wędką toń błyskawicznym ciosem, z leciutkim wdziękiem wiru komara, tak iż nawet śpiący w cieple południa pstrąg budził się i chwytał to sennie to żwawo, aby nie wymknęła mu się tłusta gratka, skoro widocznie komar w pogoni miłosnej wtargnął do wody na własną zagładę. Ale czujniejszy od pstrąga Pańcio, ani za wcześnie ani za późno, niemylnie chwytał drgnienie i już wydzierał wędkę wraz z pstrągiem z żywiołu w żywioł. Pstrąg fruwał z wody przez powietrze jak ptak i spadał jak kamień na twardą podłogę haci. Olśniony światłem, wstrząśnięty udarem, on jeden, pierwszy i ostatni