lowie. Aby króla spędził pijaczyna? tfu! nie pogniewajcie się, a to nieprawda.
Także Pańcio odpowiadał od święta cierpliwie:
— Matarho, nie bądźcie jak wół dopiero co zwałowany, co zabłądził na cudze podwórze i całkiem zdębiał. Co widzieliście? Turków i to wszystko.
— Prusów widziałem, kosztowałem, to najtwardszy ród — wybuchnął Matarha.
Pańcio rozdrażnił się:
— Prusów i tyle? U nich befel, befel, tacy durni jak nasi i durniejsi. Po-powiadam, pi-pijaczyna, szewczyk połat-połatany wydrapał się z ulicy na piętro, wrzasnął „abalrua“[1] to znaczy marsz do czorta, siadł sobie na tron, macie!
— Hospody! — westchnął Witrołom.
— I cóż, siedzi na tronie pijaczyna? — pytał Mandat.
— Skądże? Zaraz drugi go spędził, raz król, raz cesarz i marsz! I z tego tron u nich na pokaz, jak u was czaszka Diduszkowa, zawieszona na wierchu w Hołowach w rozwalonej chacie. Nikt nie tknie.
— Jeśli to prawda, to wychodzi bezbożnie — orzekł Witrołom.
— Bezbożnie, jakżeż inaczej — zgodził się Pechkało.
— Coś w tym jest — odezwał się Cwyłyniuk. — Nie tak stary jestem, a pamiętam, dawniej nazywano ich u nas „Francuzy bezbożni“. No?
Najstarszy Koczerhan potwierdził:
— Oj, wiadomo, nazywano.
Pechkało otworzył usta, przypomniał coś:
— A wiecie, naprawdę nazywano! A czemuż? Zapytać by mądrych.
— No widzicie — cieszył się Pańcio — nie ma co pytać, bezbożni i jeszcze jacy! popów wyczesali akuratnie do ostatniej weszki, każdego popa dzieci na śmiech wyzywają „a-bee, a-bee“[2].
— I cóż komu z tego? — pytał Mandat.
— Skasowane gładziutko — cieszył się Pańcio.
Foka odezwał się po raz pierwszy:
— Coś tu nie tak! Któż nie wie, że ludzie nie równi, ani chudoba nie równa ani nawet drzewa wcale nie równe.