— Dobrze, ale co to znaczy konstytucja?
Pańcio odparł bez zająknienia.
— Groźba dla jednego, wędka dla drugiego.
Giżycki nie zadowolił się.
— Słowo zagraniczne, nie nasze, nie polskie, nie ruskie, to wiem, jakież to?
Sawicki jakby chciał ratować, szepnął pośpiesznie:
— Łacińskie.
Pańcio łapnął ustami jak pies, co chwyta muchę, potem zalewając się śmiechem jak na uwięzi pies szczekaniem, odpowiadał:
— Łacina łaciną, pa-paniczu, na to żeby lepiej durzyć. W kościele łacińskim trajkoczą po łacinie, aby nikt nie rozumiał, aby umiejętnie chapnąć na wędkę, a w tym drugim uniackim bardzo chytrze, niby to rozumieją służbę cerkiewną, a jeszcze majsterniejsza konstytucja.
— A co to znaczy konstytucja? — pytał uparcie Giżycki.
— Tego na ludzką mowę nie wyłożysz, dlatego po łacinie. Księża wymyślili i zakręcili. To znaczy — ustanowa. Mówią, że Bóg tak samo ustanowił ten świat. Konstytucja taka: urodziłeś się, to będziesz męczyć się i umierać, a męki i śmierci dużo do wyboru. Ożeniłeś się, to masz zdurnieć, biedować, a biedy do wyboru. Masz dzieci, to same łajdaki, a łajdactwa do wyboru. Jesteś bogaty, toś od razu i z ochoty wielki rozbójnik, a rozboju do wyboru. Jesteś biedny — Pańcio przerwał.
— Biedny jaki? — pytał szeptem kiermanycz Gucyniuk.
Pańcio zaśmiał się głośno.
— Szczera dusza, niby to mały rozbójnik, a największy, bo biednych dużo, mają do wyboru: zdechnąć z głodu albo rozbijać, taka konstytucja. Żydzi tak tłumaczą konstytucję: „konsty — tis te“[1], to znaczy, „chcesz to zrób, a nie musisz“. I prawda, gdzież ten mus, abym ja zginął akuratnie od bajonetu, od kartacza, od cholery czy od czerwonki? I prawda, kto zmusza pstrąga, aby łapał przynętę? Czy ja go chwytam ręką? Gdzież tam, ręką wypłoszył bym inne, a do tej wędki, do konstytucji umiejętniej garną się, tłoczą się jeden za drugim, wyskakują z wody.
Mandat zachichotał.
— Nie płoszcie nas, dziadeczku, my nie pstrągi.
— Nie, ja was wcale nie straszę, popatrzcie dobrze sami.
- ↑ Konst ty, tist ty (jidysz). — Jak możesz, to robisz.