Pańcio wściekał się dalej:
— Gardziele same, jeden z drugim rura śmierdząca, co z przodu wrzucisz, to z tyłu wyleci! Chapałby tylko, a sam by nic nie dał, ani parszywego włoska z głowy, taki śmierdziel!
Cwyłyniuk dopytywał cierpliwie: —
— A bogacz lepszy? Zimą mówiliście jakoś inaczej. —
— Bogatego cały smród szczelnie zawinięty w czyste szmatki, za to chapie stoma łapami, łyka setką pysków, chłepce tysiącem gardeł, sto tysiącem gardeł, ale — nie bójcie się! i jego setki pysków będą chrupać aż do kosteczek.
— To któryż dobry? — pytał Cwyłyniuk.
Pańcio uspokoił się, dotknął palcem korobki:
— Ten pstrąg, za przynętę, za muchę marną daje swoje ciało. I ten człowiek co taki durny jak pstrąg.
Także Foka opanował się, zapytał spokojnie:
— To po waszemu nie trzeba z biedy wyciągać?
— Ha — niby trzeba, ha — niby to jedno dobre, ale z tego nic nigdy nikomu, a biednemu najmniej.
— To po cóż wyciągać?
Pańcio cisnął wędkę na ziemię, srogo rozjąkał się, potem wypłakiwał męcząco, nieznośnie.
— Be-behekacie, ku-ku-kuryczycie się razem z po-popami, żeście chrześcijanie, a któryż z was zawąchał, co ten je-jeden n-na-nakarbował: „By-byłem głodny, a nie nakarmiliście mnie, byłem g-goły, a nie odzialiście mnie. —“
Foka przerwał porywczo:
— Milczcie! Nie śmiejcie urągać, to Jezus powiedział.
— A któż urąga? — wydzierał się Pańcio. — To wy-wy wszyscy urągacie, śmiejecie się z Niego razem z popami.
Zmartwiony Petrycio wypulał smętne oczy na Pańcia, a dziobata twarz jeszcze bardziej podziobała się. Jak gdyby dla powszechnej ulgi zaśmiał się, ucieszył się niby to:
— No, widzicie, my ludzie grzeszni, a on był z Boga i —
Pańcio nie dał mu mówić dalej, dobywał z siebie ostatków wściekłego jęku:
— On był z takiego miejsca, co go wcale nie ma na święcie i z takiego dnia, co go nie ma w kalendarzu. Ciało swoje dawał, życie, bez żadnej przynęty, lepiej niż pstrąg.
Petrycio uparcie przybijał do zgody:
— Mądrze mówicie i za to Hospod Boh go wywyższył.
Pańcio ścisnął wargi zawzięcie, jak pies, co wgryzł się zębami w patyk i nie wypuszcza. Cedził zadychając się:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/291
Ta strona została skorygowana.