— I za to wasz Bóg wysoko go zawiesił, całkiem wysoko do słońca. Patrzcie jaki zakrwawiony! Ja pstrągów nigdy tak nie wieszam. Na durnego Kaina z nieba wrzeszczał: „Gdzie twój brat, Kainie?“ A do niego któż śmie z dołu wrzasnąć: „Gdzież twój syn, Kainie?“
Głuchy pomruk oburzenia przeszumiał, niezrozumiałe przekleństwa i okrzyki wybuchały wśród siedzących w altanie i wokół altany. Wstawali. Foka stojąc nadal, uspokajał ich niecierpliwym ruchem ręki, a Sawicki skoczył pośpiesznie, rozłożył szeroko ręce, zasłaniając im wyjście, jakby się obawiał, że ktoś zdzieli Pańcia kułakiem. Szeptał urywanie:
— Czekajcie, nie sądźcie, nie sądźcie.
Petrycio nie burzył się, lecz zniecierpliwił.
— A wy adwokata dobrego macie, Pańciu?
Pańcio żachnął się ze złością:
— Dla mnie adwokat? tfu, po cóż?
— Do procesów z Bogiem — wypalił Petrycio. — Wygracie na pewno, jak mój wujko Foma z panem.
Opętany Pańcio pytlował nieprzytomnie:
— Każda teraz wie psianoga, tyle z Bogiem co bez Boga. A wy mniej rozumiecie niż chudoba. Spytajcie Maksyma, tego spod Jaworza.
Skoczył ku wędce jak kot na mysz, chlasnął wodę zbyt głośno, wypulił oczy ku wodzie.
Witrołom choć z opóźnieniem, oburzył się gromko:
— Maksym nigdy, przenigdy nic przeciw Bogu. —
Pańcio zapatrzony w wodę odpowiadał cicho, niedbale:
— Grzeczny starowinka, przeciw nikomu nie mówi, a śmieszek taki kapie mu z wąsa, że widać.
— Kto śmiał go pytać, wy? — zagadnął Witrołom.
Pańcio przelotnie łypnął złym okiem od wędki, znów patrząc na wodę lepiotał cichutko, by nie płoszyć ryby:
— Ja nie, a był co pytał go, czy prawda, że Boga nie ma, a Maksym —
Pańcio zaśmiał się cicho, wpatrywał się dalej w wodę.
— Cóż Maksym? — nalegał Witrołom.
— Maksym w śmiech i powiada: nie tak się pyta, trzeba inaczej. — Inaczej pytać, rozumiecie? — oddalał się powoli, zupełnie pochłonięty wędką.
Witrołom zadumał się, poniewczasie wyszeptał z żalem:
— Coś tu wywracacie, dziadeczku, u Maksyma inny rewasz.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/292
Ta strona została skorygowana.