To co gdzie indziej uregulowane zwyczajem, zapewnia kolibie odległość: przed południem nie można się spodziewać gości. Tylko trzody jasienowskie przybyły nieco wcześniej. Z powodu wczesnej wiosny wypędzono je na tydzień przed Juriem, tak aby wydoić na sam chram leśny na Riabyńcu, a po odpoczynku pognać jeszcze wyżej do zapasów siana jesiennego aż do czasu, kiedy wysokie pastwiska wybujają świeżą trawą. Wyszły z Jasienowa wczoraj po południu, nieprzerwanie skubały po drodze, gdzie mogły, nocowały w zagrodach na Kraśniku tuż przed puszczą. Tam też napasły się na skrajach lasu jak się dało. O świcie ruszyły powoli, człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń — heej. Za dawnych czasów zazwyczaj już od wiosny pędzono chudobę, o ile jej było dużo, od pastwiska do pastwiska, pilnując jej zawsze z bronią w ręku. Trzody nie oddalały się od swych osiedli dalej, jak na trzy-cztery dni drogi. Lecz naszych syheł, wądołów, wąwozów, jarów i przepaści leśnych, gdzie każde drzewo inne, każdy krzew i liść wciąż nowy, nikt nie może poznać, choćby dziesiątki lat chadzał. Szlakiem znanym, a nigdy nie poznanym, oto droga pasterzy szczytami. Dlatego gdzie las się trzyma, tam nie zachwieje się stara prawda pasterska. Dopiero gdy siekiery i piły naruszą lub zniszczą las, a drogi poprzecinają, także trzody uszkadzają go i kończą. Wtedy lasowi koniec, a pasterstwu niebawem także. Na wiosnę obcemu wędrowcowi wydaje się czasem, że do świeżej zieleni naszych samotnych puszcz i do wyzwolonych z lodu strug i zbudzonych wód należą chyba tylko zbudzone wiosną leśne dziewki-niauki, złośliwe sczeznyki, rogate dziady leśne. Już, już wychylają się, skoczą, zapiszczą, sczezną. Pasterze wiedzą, że są i tak, bo czyhają zawsze, a zjawią się kiedy im potrzeba. Dla pasterzy wiosna tak długo nie otworzyła oczu, nie zbudziła się tak długo, dopóki oczy chudoby nie zaświeciły wśród zieleni, dopóki jak żywe szkło powiększające nie przybliżyły pastwisk i lasów. Bez oczu tych wiosna ślepa, jak ślepy świat bez słonkowego oka i bez gwiazd. I głucha także, dopóki kroki nie zadzwonią na płytach, nie zachlapią po kałużach, dopóki dzwonki nie zabrzęczą: człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń — heej. Niestety obcy wędrowcy dostrzegają w chudobie wyłącznie użyteczność ludzką, dla podniebienia, dla brzucha, dla ciała: mleko,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/295
Ta strona została skorygowana.
CZŁAP-CZŁAP