Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

masło, bryndzę, wełnę, skórę. W oczach pasterzy wiośnie również potrzebna jest żywa chudoba, jak wiosna — chudobie.
I na Riabyniec dotarły wreszcie te odgłosy. Zaledwie usłyszeli butynary siedzący wokół haci i w kolibie te budziki wiosenne, pobiegli hurmą nad potok. U czoła pochodu kroczył z trembitą główny pastuch, kudłaty Trofymko. Zajęty wyłącznie trzodami, nie witał się wcale z ludźmi oczekującymi na brzegu. Zbierał spod wymion matek niedawno urodzone jagniątka do besahów i układał na miękkiej otawce. Bowiem jagniątka, mimo że miały łapki nadmiernie grube, jak gdyby spuchnięte, nie mogły jeszcze same nadążyć za stadem. Z nieruchomych czarnych ich pyszczków wysuwały się nadal do ssania różowe języczki. Matki-owce skupiły się koło Trofymka, wąchały i pobekiwały żałośnie. Pastuchowi towarzyszył nieodstępny skalny cap, kosmaty i brodaty. Cały zmieniony w sprężynę, podnosił przednią nogę, zatrzymał się jak do skoku, wznosił brodę, węszył, zabeczał z żałosnym ostrzeżeniem, jak gdyby przed smutną dolą. Czujnie mierzył dal oczyma. Poskoczył raźnie naprzód, myszkował wszędzie z natężoną uwagą, słuchał. Potem odwracał głowę ku pastuchowi. Czekał lub zawracał.
Choć pastuch nie witał butynarów, przecie przebiegał badawczo oczyma wszystkie lica. Potem jeszcze śledził przenikliwie choć pośpiesznie jednego po drugim, czy nie uchwyci ostrego oka, uroczliwego spojrzenia. Uspokoił się, machnął ręką, lecz zaraz złapał się za głowę, przypomniał sobie coś, wmieszał się w czeredę owczą. Odszukał rozczochraną, srokatą owcę, poskrobał ją paznokciami pod brodą. Potem odszukał inną siwą, schylił się, cyrknął jej raz i drugi trochę mleka z wymion. Tak było im potrzeba, tak były przyzwyczajone. I pastuch i cap zajęci tylko chodem połonińskim, jakby tylko oni sami byli na świecie, nie troszczyli się o nic więcej.
Wysłuchiwali żubrowego rogu z dalekiej połoniny, skąd wzywa święty Jurij, junak Boży, w zaroszonych postołach, w pancerzu lśniącym od ros wiosennych. W tym samym czasie tysiące podobnych pastuchów i capów, tysiące trzód słucha jego rogu. Jak ruchome listki przesadzają się z dolin w połoniny, wsuwają się w świeżą zieleń, liżą ciepłe rosy, dziwują się zbudzonym wodom. Od greckich mórz, od Bałkanu przez Karpaty, poprzez Alpy i przez Pireneje, aż nad Ocean strumieniami sypią się żywe krople boże w górę ku pastwiskom: radicare, chód połoniński. Alpengang, transhumance. Bo wszę-