dzie ten sam junak święty wabi młódź czule — „malé, malé“[1], wszędzie zachęca potężnie: „heej!“
Zazwyczaj strzyże się owce przed wypędzeniem w połoninę, lecz Maksym Szumej, wobec wiosny wczesnej, przeto niepewnej, odłożył strzyżenie. Cała trzoda owcza wyruszyła kudłata, tak jak przezimowała. Dwa barany, u przodu czarny z dwiema parami rogów, wielką zakręconą a drugą ostrą, jakby wystawioną do uderzenia, i drugi baran nieco mniejszy, biały, przy końcu pochodu pilnowały i trzymały w ramach wciąż rozlewające się stado owiec. Czasami pastuch gwizdnął, a stado dreptało raźnie za nim, czasem baran dawał kierunek, a pastuch zmiarkował, że zagapił się i szedł za baranem. Żadna fala żywa nie bywa tak podobna fali wodnej jak botej owczy. Ludzie cisnący się tłumnie zazwyczaj starają się przepędzić jeden drugiego, rozpychają się lub odpychają się, owce wciskają się jedna obok drugiej, jak najciaśniej dla schowku z lęku, a dla zagrzania się tulą się wełna obok wełny. Ludzie nie tylko nie odkryli dotąd niczego cieplejszego od wełny owczej, lecz życzą sobie jeszcze w dnie uroczyste: „obyście tak obrośli jak owca“. Co prawda, choć w owczej kupie nie ma takiej gorączki jak w ludzkiej i owce nie szkodzą tak jedna drugiej, przecież jeszcze zapobiegliwiej dbają o przyrost wełny, bo skubią, gdzie mogą każdą trawkę, każdy kosmyk po drodze. A przecie fala boteju jeszcze jest jak gdyby bardziej bezwolna, bo czujniejsza. Choć wylewa się za brzegi, wciąż daje się ściągać do kupy. Zwrot capa, gwizd pastucha, ruch rogatego barana zawraca ją i zwraca w każdej chwili, jak gdyby niewidzialny pastuch wód zatrzymywał wodospad i jak gdyby na jego znak fala wspinała się w górę.
Konie, same wybierając drogę, szły równo i rozważnie jak w zaprzęgu. Bardziej niesfornie poruszały się krowy, lecz najniesforniejsze były źrebięta. Wciąż odstawały i odlatywały. Psy urzędowały, trzeba czy nie trzeba, jak to urzędnicy. Hasały czujnie a niepostrzeżenie od przodu ku tyłowi, znienacka podpędzały szczekaniem. Czasem chwyciły za nogę niesfornego źrebaka i w mig zmykały przed jego wierzgnięciem. Zadowolone z wyczynu przybiegały do pastucha. Lecz gromadki kóz, ciekawych i samodzielnych uskakiwały w gąszcze, nie dając wcale psom rządzić sobą. A gdy który pies zapomniał się, nie umykały wcale, uparcie wyczekiwały nastawiając ro-
- ↑ Wołanie na jagnięta; tak jak się nawołuje kury: cip-cip.