Witrołoma, z dzieckiem na ręku, dorodna i wysoka, o szyi szczególnie kształtnej, wyprostowana a ściśnięta mocno w pasie szeroką krajką. Kołysała się w szerokich biodrach. Jasio i kumpany zaczęli swój zawód świąteczny. Jak taksatorzy gminni oglądali i oceniali to szeptem, to głośno. Gęsiecki mruknął na Jasia:
— Bombicha bombistsza od swego Bomby.
Bombicha słysząc coś lub czując spojrzenia zmrużyła oczy, jakby weszła z ciemności w jaskrawe światło. Jasio odmruknął głośniej, oceniając dokładniej:
— Wydmuchany czerep na czerepie, głowa bez szyi, nogi kończą się prędko, sam brzuch tylko i łapy niedźwiedzie.
Zwrócił uwagę na Biłohołową, pomrukiwał przychylnie:
— Za to ta zaprasza nieźle, miejsca na tuziny bachorów, dobrze że Witrołom uciekł na butyn, dziewięcioro dzieci to dosyć.
— A tak — śmiał się Gęsiecki — taka jak ta może rodzić co miesiąca, a Witrołom zmarniałby całkiem.
Bombicha przejechała prędzej bokiem jak gdyby ukradkiem, bezradnie odwracając głowę od taksatorów. Biłohołowa przechodziła powoli, witali ją głośno i grzecznie. Lecz zaraz zaroiło się i kumpanom było trudniej oceniać. Zatrzymali spojrzenia na jakiejś czarniutkiej żabiówce, niebrzydkiej lecz bladej z podkrążonymi oczyma. Nie zwracając uwagi na szepty i utkwiwszy oczy w ziemię przebiegła pod nos kumpanom nie witając się wcale. Za gromadką starszych kobiet witanych przez kumpanów grzecznie a bez taksowania stąpała mocno jak chłopiec, może szesnastoletnia siostrzenica Biłohołowej, Połahniczka Slipeńczuk z Krzyworówni, z czupurną nieco rozwichrzoną jasną grzywką nad czołem, łyskającymi oczyma, z łydkami okrąglutkimi jak gdyby spuchniętymi lekko, podobnie jak policzki u dobrze karmionych dzieci, z dość dorodną piersią wypiętą przed siebie. Przeskoczyła zgrabnie przez potok i nie ustępując wcale wyzywała oczyma, oczekując, że kumpany ustąpią.
— Chwali się cyckami — mówił dość głośno Giżycki — a może spróbujemy się kto mocniejszy?
Połahniczka zaśmiała się dźwięcznie, pogroziła małą pięścią:
— Ej, nie próbuj!
— Spróbuj, spróbuj — zachęcał Tomaszewski.
Giżycki ujął wpół Połahniczkę. Zatrzymała się, wsparła się mocno na nogach i od jednego rozmachu rzuciła go na zie-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/301
Ta strona została skorygowana.