— Przebranka jakaś, z Madiarów czy ze Szwabów? No, no, to ci budynek. — Westchnął głęboko.
Gęsicki otrzeźwiał:
— Nie dla ciebie, do pary ze swoim bykiem.
Żona Mandata pulchna ale lekka, o maślanych niebieskich oczach, rumiana jakby namalowana burakiem uśmiechała się przychylnie czy zalotnie, lecz z nią razem szła Karawańczuczka, żona Łesia, smukła, ściśnięta mocno krajką, o twarzy nieruchomej, bladej, odbijającej spojrzenia jakby nakazującej milczenie. W końcu toczyła się, ciągnąc z trudem konia, hodowanka Bażyły, żona Giełety. Jak jej przybrany ojciec była hodowczynią wielu cieląt i krów, i od razu jakby przerażona butynem, patrzyła na świdrujących ją oczyma kumpanów z obrzydzeniem, wszakże powitana witała się przystojnie.
— A gdzież żona Niauczuka? — zapytał któryś z kumpanów.
Jasio nadął się, wtajemniczał w plotki niby poważnie.
— W lesie pod paprociami wysiaduje mu jaja.
Na przemian to chichotali, to rechotali głośno, potem znów szeptali, oglądając się czy kto nie słyszy.
Wiodąc za uzdę konia obładowanego sterczyście, żona Cwyłyniuka z Jasienowa, niemłoda, beczkowata, lecz ruchliwa, nawet napastliwa Justynka przepędziła wszystkich. Mrużąc czerwone oczy nieco zapłynięte, jakby od częstego gaszenia pragnienia wódką, skoro tylko dojrzała męża, pokrzykiwała radośnie choć z udaną złością. Za potokiem Cwyłyniuk zastygł w szczęśliwym uśmiechu i słuchał. Nikt się nie dziwił, bo nikt nie wątpił, że na tak kochającą żonę nie ma co krzyczeć, za to na kochającego męża krzyczeć można i trzeba. Justynka pokazywała się:
— Ach, ty łajdaku pusty! W chacie serce ci więdnie, ze smutku giniesz, wciąż „kafe i kafe“, a coraz żeś chudszy, a tutaj patrzcie dziada! jaki czerwony, spuchł od zdrowia.
Skoro tylko przebrnęła potok, Cwyłyniuk ściskał ją czule, niezwłocznie wziął uzdę, poklepał konia na przywitanie. Petrycio znajomił się, cieszył się także, a Cwyłyniuk przerywając okrzyki żony, przedstawiał i zachwalał Pańcia:
— Justynko słodziutka, oto nasz pobratym, sławny panoczek z wielkiego świata. Sława!
Justynka nie słuchała, witała się naokoło, potem ku uciesze tłumu pyskowała dalej:
— Ho, ho, ja już wiem jaka to kafe.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/303
Ta strona została skorygowana.