Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/306

Ta strona została skorygowana.

Kraszewski szepnął pośpiesznie:
— Widać, kajdanki złote na rękach, korale, perły, patrzcie.
Odwracali się za nią, oglądali w milczeniu złoto, perły czy postać Mariczki.
Giżycki znów westchnął:
— Powiadają, że z tym paniczem już skończone.
Tomaszewski ocknął się, dodał twardo:
— Pokaże się, pewnie na Fokę teraz zagnie palec.
Kimejczuk domyślał się także:
— Tak, widać to, szuka tu kogoś.
— Smutna jakaś — szeptał znów Giżycki.
— Bo uciekł ten co ubrał, a nie ma komu rozebrać — rechotał Kimejczuk.
Tomaszewski nadął się:
— Tak, wszyscy na nią gwizdają. I z tego smutna.
Giżycki oglądnął się raz jeszcze za Mariczką z nieokreślonym uśmiechem.
— Niechby raz jeden tylko sama na któregoś cicho świsnęła, toby już więcej nie gwizdał. — Zadumał się, pół mówił, pół nucił kolędę:

Gdy szepnie, jedwab sypie się złoty,
Przed cerkwią skłoni się, sam dzwon dzwoni.
Same z łoskotem rozwrą się wrota,
Same w ołtarzu świece się jarzą —

Ucichli wszyscy, zasmęcili się nieświątecznie.
Szczęściem zbliżał się wójt Żabiego, a z nim cały rój pięknych dziewcząt i mołodyc, żabiowskich strojniś, w miarę szczebiotliwych, w miarę milczących, w miarę zalotnych, w miarę wstrzemięźliwych, a wszystkie te miary nie z cnoty szły ani z zasad, tylko z jednej potrzeby, by zawsze i wszędzie podobać się, jakby nie dbając o podobanie, by zaczepiać bez cienia zaczepki. Cały rój tych „paryżanek Karpat“, jak nazwali już przed laty osiemdziesięciu żabiowskie dziewczyny tacy osobliwi znawcy gór i tacy myśliwi, dla których za surowe były nie tylko niedźwiedzie i rysie, nawet głuszce, cietrzewie i jarząbki, bo nie surowości szukali, a z wszystkich czarów magii górskiej jeden tylko czar wynieśli i z szumów Czeremoszu jeden szum tylko w głowach i w kieszeniach. I z tego dymu z chętek i ze swędu pieniędzy całopalonych na węglach chętek — czasem skutecznie, częściej bez skutku — rozsnuła się przez