Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/308

Ta strona została skorygowana.

w spokoju to zwrotne, a barwniej czubate niż pstrągi, gdyż na głowach miały różnobarwne puszyste od frędzli chustki.
Nawet te, o których mówiono niedobrze i najgorzej — co czasem podchwytywała plotka zawistnych sąsiednich osiedli, a co za dobrą monetę przyjmowali wędrowcy łatwowierni czy surowi, malując je czarno — nie były wcale głośne, nie narzucały się, nie ciskały natrętnych spojrzeń, wydawały się najwstydliwsze. A przecie nie kto inny, jak najstarszy z żabiowców, Tanaseńko Urszega, bezlitośnie odsłaniając rzekomy wstyd swych rodaczek, dowodził, że za nim kryje się takaż obrzydliwość w duszy jak pod wyszywanymi koszulami i pod srebrnymi talarami zatłuszczone cycki, a pod złoconymi zapaskami brudne tyłki. Tymczasem już sam węch odsłaniał, co kryło się poza takim osądem nienawistnego czy nienasyconego starca. Bo oto żadna z nich nie pachniała gnojem ani krową ni masłem ani nawet potem, lecz wywarem z macierzanek, z goryczek, z koniczyn i z świeżych wczesnowiosennych kwiatów wilczego łyka, gotowanych w miodzie. W tym wywarze myły się, nim nacierały się. Przeto raczej możliwe, że także wstyd, podobnie jak miodowy wywar z ziół górskich, przecie także jakoś wonnie przesiąkał z powierzchni do głębi duszy, jeśli w ogóle czyjeś odurzone zmysły i nasycone pięknem oczy troszczą się kiedykolwiek o dusze młodych kobiet. Jako że nawet księża podobno tylko o starszych kobiet dusze się troskają.
Zaszumiało wśród kumpanów, wywiało im z głowy Mariczkę. Może jest gdzieś w jakiejś cerkwi podobny Mariczce obraz święty, co niejednemu człowiekowi wyrwie niejedno westchnienie od święta, ale w obrazie nikt się nie zadurzy, bo gdy ten i ów wyjdzie z cerkwi i zamiesza się w tłum kobiet, zapomni zaraz o obrazie. Jakież szczęście, że Mariczka nie sama jedna na świecie! Także butyn znikł im z oczu, byli już u siebie, na Żabiu, pod oknami skąd błyskają światła, skąd huczy taniec i wabi wieczorynka. Przestali nawet ostrzyć zęby na obcych kobietach.
Gospodarze butynu witali gości za porządkiem, każdego bez wyjątku. Foka godnie i serdecznie choć w niewielu słowach, Sawicki sztywnie i bez słów, a Petrycio z gościnności wyszczerzał zęby do wszystkich, jakby o każdego szczególnie zabiegał. Nieznajomych zadziwiał, bo z pulkatych smutnych oczu jego, jak z zasadzki wypadał śmiech, a na dziobatej gębie grały zabawne miny i z ust wylatywały słowa-kluczki i nieoczeki-