tylko zaproszenie Foki i Petrycia, niezrozumiałe pomruki Sawickiego i odgłosy jedzenia. Nad wszystkimi głosami górował zapalczywy głos Justynki, która mimo że co dopiero przybyła z Jasienowa, rządziła się jakby od dawna była gospodynią butynu. Czuwała nad wszystkimi. Kobiety jadły niewiele, lecz nieustannie, w zrozumieniu, że nie uchodzi objadać się, a nie jeść jeszcze bardziej nie uchodzi. Kosztowały, zagryzały, przeżuwały statecznie jak krowy. Co chwila Justynka zostawiając na chwilę gości w spokoju, zrywała się i leciała za czymś do koliby, po powrocie tym goręcej pomstowała na niejedzących, z szczególnym zamiłowaniem na męża, a także na Pańcia. Mrużyła zapłynięte oczy ze śmiechem, nadymała się do czerwieni i krzyczała:
— Gazdowie ze skóry wyskakują, podają wam serce na talerzu jak w raju, a wy jeden z drugim ciapiecie mizernie, jakby przed skonaniem, albo jakby wam kto żałował. Dosięgajcie, ruszajcie zębami, bo zaraz was poczęstuję pałanyczem po głowie.
Stół przyjmował porywiste przemowy Justynki z wdzięcznym śmiechem, a Cwyłyniuk i Pańcio, wymieniając z dwóch końców stołu chytre uśmiechy, w ocenie słuszności nagany ciamkali przykładnie, gorliwie, tak głośno jak mogli. Kobiety zapraszała inaczej:
— Mariczko-duszko — krzyczała do Szestunówny — malowane moje liczko, jasna panienko, moja cesarzówno! Czy chcecie całkiem zmarnieć, aby góry płakały po was? Dosięgajcie, moja krasawico, skosztujcie chociaż kapinkę.
Mariczka szeptała coś grzecznie, biorąc na koniec drewnianej łyżki odrobinę banyszu.
— Patrzajcie ludzie — pochlebiała Justynka — czym to biedactwo żyje, dziobnie jak ptaszyna, rosą się karmi jak kosyczka.
Następnie zwracała się do każdej kobiety z osobna, żartowała zachwalając potrawy, pochlebiała jednocześnie gościom i gospodarzom.
— Połahniczko-dziecinko — upominała dziewczynę — naucz się jeść za młodu, bo ściągną ci się kiszki, wychudniesz, i żaden chłopiec nie popatrzy. Chłopcy to pohane nasienie, ja ich znam.
Połahniczka, której wcale nie trzeba było upominać, raczej miarkowała jedzenie i dziękowała ustami zapchanymi banyszem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/319
Ta strona została skorygowana.