cerz owładnął tancerką w takim porywie, a ona tak mu zaufała, że od pierwszego spojrzenia w oczy śmiało ruszyli w świat, przetańczyli świat, przebrnęli przez puszcze, góry, do morza przez morze. Uciekli w świat od spojrzeń, od plotek, w wołoskie, w tureckie kraje, wędrowali długo, a wracali po latach, nie chyłkiem, nie ze wstydem jak to bywa, lecz zwycięsko, do ślubu w swojej parafii. Gdzie indziej na boczku co starsi dreptali sobie stateczny chód połoniński, bez troski o szalejącą muzykę. A raczej powolutku, podnosząc i stawiając stopy, dla siebie przemieniali jej siedem tańczących taktów w jeden. Tak jakby taniec uchwycił najtrudniejszy powolny rytm: człap-człap, kop-kop, drep-drep, heej. Zaglądali z uśmiechem przez szpary w zasłonach leśnych ku połoninom, nasłuchiwali jak tańczy sobie cicho na rosach opiekun pasterski święty Jurij. Tańczył tak stary Koczerhan, nie poruszając siedmiu zmarszczek na czole, z Justynką żoną Cwyłyniuka. Wyciągając oblicze w wyraz nieporównanej chytrości, tańczył Cwyłyniuk jak wierna sobie krowa na ćwiczeniach kawaleryjskich i wbrew nim, wyciągając przed siebie statecznie stopy, to miękko, to przytupując. Tańczył ten krowi taniec z niemłodą lecz stateczną żoną Giełety, hodowanką Bażyły. Tańczył też stary kiermanycz Gucyniuk z grubą bogaczką Bombichą, i choć z głębi lewego oka ziała mu nadal niezmiennie zrozpaczona nadzieja, prawe błyskało figlarną pokusą. Tańczył nawet sterany i smętny Pechkało z żabiowską mołodycią, wcale nie smętną. — To znów gdy hardy arkan wypalał z muzyki strzał za strzałem, młodzi tancerze, sami mężczyźni, jak gdyby dosiadali grzywiastych połonińskich koni i jak niegdyś ich przodkowie tańcem cwałowali przez połoniny, przez wertepy, przez wody — na Batorowe zamki, na Złotą Banię, na panów Kuropatwów aż na Pniów, czy razem z panami Jabłonowskimi przeciw ich nieprzyjaciołom, co rzekomo knuli pańszczyznę dla zniewolenia górskiego ludu. Skrzypce rżały wizgami zgonionych koni, bębny dudniły tupotem bosych kopyt po stepach połonińskich, cymbały świstem wichru rozwieruszały grzywy koni i włosy jeźdźców. Nad wszystkim grzmiał pogrzmiewał niewidzialny patron święty Eliasz. Jak zazwyczaj taniec ziszczał to co wczoraj, dziś i zawsze. Dotańczyli wszyscy przed oblicze rachmannego człowieka, białego Maksyma, co przez trzy pasma spoglądał ku nim zza Czarnohory aż z Jaworza, bo sam przezroczysty przenikał na wskroś. Z zaroszonymi stopami, z czołami w pocie stanęli w rzędzie: „sądź nas“.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/327
Ta strona została skorygowana.