Po tańcach koła rozłamywały się i rozsypywały się w gromadki coraz mniejsze i w pary. Odpoczywały i kryły się po kątach haci i jarów jakby krople rosy, co znów czają się do zasypania łąk. Pary stawały i chodziły każda z osobna. Kto miał w pamięci wczorajszy butynowy trud, ten nie od razu mógł zmiarkować, że to ci sami ludzie, co wczoraj brali się za bary z talbami i z mygłami i tańczyli z kłodami na ryzach. Uśmiechy i śmieszki, żarty i szepty coraz cichsze, na ścieżkach wczorajszej pracy, w zakątach i na polankach śródleśnych pośród wilczego łyka, wśród szafranu, wśród paproci zaledwie wijących się zielono ponad pożółkłe stare łany, jaskrawiej jeszcze zakwitły puszyste chusty, czarno-zielone wyszywki, czerwone zapaski, o których wczoraj nikt nie śmiał tutaj marzyć. Obok okorowanych białych kłód łyskały kolana, a jeszcze wczoraj marzenie o nich zasypałoby kłody zamiecią gorszą niż zimowa, co gorsza, zamazałoby mazią, bardziej mętną i lepką niż niedawna maćkoła, a może rozsadziłoby butyn. Z zapiętej wysoko i zasznurowanej, bo opasanej mocno krajką koszuli, nawet najbardziej łakomy kochanek nie zdołałby wyłuskać na wierzch białych piersi i żaden nie ośmielił się. W nagrodę za zimę, za wczoraj i za przedwczoraj, słońce samo światłami i cieniami wyciągało przez koszule okrągłe piersi, syte jak odbicia czy owoce samego słońca.
Także Sawicki, mając wciąż przy sobie Pańcia jakby niańkę, z przewieszonymi przez plecy cymbałami stał przy haci z Połahniczką, co prawda dlatego, że sama doń podeszła i zagadywała go nieustannie. Pytała o ryzy, o hacie, a on pokazując opowiadał to i owo. Połahniczka, wciąż wpatrując się w panicza-rysia z lubością, niby to strachała się i jojkała z podziwu. Z kolei on zmuszając się grzecznie zgadywał co może ją ciekawić, opowiadał o małych żbikach, przyniesionych przez Iwanyska do koliby, o białej jelenicy uratowanej przez Iwanyska i o wilkach, a Połahniczka wykrzykiwała coraz głośniej z podziwu. Kręcący się opodal kumpany pokazywali ich sobie i wyśmiewali z cicha. Kraszewski pomrukiwał:
— Patrzajcie, już i ta będzie paniczowa, o! jak się pcha do niego.
— Bo panicz nie mocuje się po chłopsku, na ziemię nie ciska, jak który z nas — odpowiadał roztropnie Giżycki.
— Gdy chuchnie na nią wola boża, nie on ją, to ona jego ciśnie — wywodził Kraszewski.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/328
Ta strona została skorygowana.