Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/331

Ta strona została skorygowana.

starsi ścisnęli się wokół arkana, to podśpiewując w takt, to klaszcząc w dłonie.
Podczas nowej przerwy znów zauważono, że Marijka Szestunówna, choć w świetle i na widoku, nadal siedziała sama na kaszycy. Obok niej plackiem na trawie leżał odwrócony Pańcio. Widząc to z dala zwycięzca w arkanie Tomaszewski spoglądał ku niej wytrwale. A gdy raz otworzyła oczy i ogarnęła go tak, jak gdyby go pochłonęła, uznał, że nadeszła jego godzina. Wstał niezwłocznie, lecz zaraz usiadł, bo oczy Marijki zamknęły się nieubłaganie na dwa spusty. Przecie draśnięcie wędki jątrzyło jakoś Jasia, nie odzyskał spokoju, to wstawał, to siadał. Wreszcie sam pchnął siebie, zerwał się nawet ze zwycięskim wzniesieniem głowy, jako że kumpany śledzili go bez przerwy. W kilku skokach znalazł się obok Marijki, usiadł na kaszycy. Ze wszystkich cnót pięknego pozoru, jakimi przyroda obdarzyła Marijkę, najkorzenniej celowała ona we wstrzemięźliwej grzeczności. Na pytania odpowiadała cicho, słodko, nawet nieśmiało jak zawstydzone dziecko. Tomaszewski pytał:
— Ojciec już w połoninie?
— Tak.
— Matka w chacie?
— Tak.
Przez grzeczność skąpych odpowiedzi wiała senność zaczarowana, chłód bez udziału, czy niechęć odpychająca choć grzeczna. Rozmowa ucięła się. Tomaszewski postanowił być dzielny, znalazł pytanie, przysunął się nieco. Pytał nie jak ciekawski natręt, który chce wybadać, lecz jak przyjaciel świadomy rzeczy, który usiłuje pomóc i ulżyć:
— Panicz Tytus wyjechał?
Marijka przemilczała jakby nie dosłyszała, po chwili popatrzyła z wyrzutem i opuściła głowę. Tomaszewski czekał cierpliwie, Marijka przemogła się:
— Tak.
Tomaszewski nabrał otuchy, pytał dalej:
— Pewno znów wnet przyjedzie?
— Nie! — odpaliła głośno Marijka.
— A czemuż?
— Bo tak.
— Wy nie wiecie?
— Nie.
— Nikt nie wie?