niepowtarzalną o wyrazie jedynym. A oto chwila jakich niewiele: Marijka i Pańcio. Piękno błyskawic bezgłośnych wiosennego nieba ucieleśnione, a obok łyskający żółto-rdzawo czerep, wykwitły ze szmat tlejących słabiutkim ruchem jakby resztką życia. Jedną i drugą postać omszyły zielone cienie.
Niemałej miary rzeźbiarze spajali swe postacie z białego, szarego, czarnego i złotawego marmuru. Jeszcze więksi nie potrzebowali marmurów barwnych. We wstępującej do nieba drabinie marmurów ten najbardziej powołany, który powołało samo światło. Poczynając od hymetyjskiego szaro-niebieskiego prążkowanego poprzez pentelikijski mleczny, jak dopiero co odcedzony z mleka świeży budz, a w miarę wieku powlekający się złotawą rdzą, jak dojrzały owoc meszkiem, najwyższym podziwem, bo najhojniejszą łaską światła cieszył się marmur paryjski: choć z krysztalików mroźnych złożony lecz ciepły, a dzięki nim oślepiająco biały. Powołany dla harców i dla tańców z każdym światłem, dopóki jest światło, dopóki choćby sączy się światło i dlatego wybrany dla rzeźby. Zaciemniająca się zielonawo carynka coraz mniej sprzyjała barwom jaskrawym. Oparła się tylko białość i te promienie i źródła światła, co same promieniowały jak białość twarzy i oczy Marijki. Oparła się także wyglansowana od dawna i duża czaszka Pańcia. Światło nie barw szuka w rzeźbie, tylko samego światła, dróżek i dróg dla światła.
Mariczka od dawna błyskała ponad piękności górskie, dzięki przejrzystej białości skóry przez którą przebłyskiwały niebieskie sieci żył i także dzięki źródlanym, strumiennym oczom. Lecz dopóki pasła gęsi i jagnięta nikt się o nią nie troszczył. Nie śpiewała głośno jak pastuszki, nie hałakała wcale, tylko nuciła dla siebie, gdy była pewna, że nikt jej nie słyszy. Tyle spamiętano z owych czasów, że była cicha, niemrawa, prawie dzika, jastrzębiątko ledwie oswojone, co pęta się za gąskami i jagniętami, i tyle. Dopiero gdy od jakiegoś chramu poszła o niej sława, śledziły je naprzód cierpliwie i czujnie kobiety, potem mężczyźni coraz chciwiej, nawet zawzięcie. Z dziczki niemrawej wyłuskało się piękno. Pięknych kobiet niemało, piękność jedna na setki tysięcy. Gdzie przyszła Marijka nikt temu nie zaprzeczył. Lecz pytano cicho i głośno: co kryje się za tym? Była małomówna, trudna do rozweselenia, nawet do rozgadania. Ciążyła jej jakoś ta piękna głowa i gęste sploty złotych włosów. Była także nienagannie grzeczna, zapewne obwarowana pozorami, przeto usiłowano ją szpiegować, ale
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/335
Ta strona została skorygowana.