ciały za jego bryczką. W Krzyworówni witały go i żegnały pytające spojrzenia siostry, a za nim dążyły jej modlitwy by go Bóg opamiętał, aby przynajmniej go chronił od złamania karku. Lecz kto go znał i kto mu się przypatrzył, wątpił o skuteczności modłów, bo i ród jego był taki, że od kilku pokoleń nikt nie skończył swoją śmiercią, a pęd jego czwórki taki, że o złamaniu karku teraz czy później nikt nie wątpił. — Bywalec panicz przepędził tak przez niejeden powiat i niejeden kraj, a w niewiele lat później wypędzony z kilku krajów, a raczej ścigany przez prawo karne, musiał uciekać za morza. Jego pojedynki przekroczyły nawet bezwstydnie rozciągliwe granice ówczesnej pobłażliwości, która z wstydliwym uśmiechem przymykała oczy wobec swawoli pojedynków. Dopiero gdy ofiarą padł młodzieniec z najbliższej rodziny i zaczęły się sypać listy gończe za zabójcą, wówczas tolerancja przestała się uśmiechać.
Tylko wobec najmłodszej siostry był ciepły i czuły, a wobec chłopskiej córki Marijki nawet uniżony z podziwu. Raz za razem wlatywał i znikał prędko, a każdym razem przywoził coraz to nowe i coraz droższe ozdoby dla ustrojenia i wywyższenia Marijki. Odkrył ją i niby to ocenił. Nie tylko pod złote kosmyki jej włosów narzucił złotawe i mieniące tureckie czy perskie jedwabie, na szyję perły i korale weneckie, a niby kajdanki nałożył na ręce bransolety. Nie usiłował jednak wcale namówić jej do zmiany stroju, a przez to do poniżenia w oczach wsi, tylko uświetniał jej krzyworówniańskie stroje, przywiózł skądś z Rumunii utkane złotem zapaski, kazał sporządzić złote sprzączki do postołów, a nawet na wzór harmonijki rozciągające się buciki ze złotymi podkówkami. Gdy takiego bożka sobie sporządził, nastąpił szczyt wszystkiego. Gdy wychodziła na Wielkanoc z cerkwi, na oczach ludzi zamiatał przed nią ziemię kapeluszem i zawołał głośno: „Królewna gór idzie!! Zorza! Sława zorzy, kłaniam się zorzy.“ Marijka wzdrygnęła się i skamieniała na miejscu, jakby dla przyjęcia hołdu, potem czym prędzej uciekła. A ludzie, którzy to widzieli i słyszeli, spłoszyli się jak owce, jak gdyby wilk choćby młody, zabawy tylko szukający nie łupu, wtargnął w czeredę. Tłoczyli się jak w popłochu i uciekali, a nieco dalej żegnali się znakiem krzyża i spluwali. Taka sława stała się hańbą.
To nie wszystko. Pan kucharz dworski, nie żaden fagas służalczy, nie plotkarz ani pochlebca fałszywy, owszem choć z szacunkiem dla swego pana, sam także okazały, otwarty
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/337
Ta strona została skorygowana.