niezła — zachęcał spuzar — tylko uważajcie tam, gdzie ryza blisko albo gdzie ryza przecina ścieżkę, aby was jaka kłoda nie zaczepiła... Bo to gorzej.
Foka — zostawił konie pod opieką spuzara, wziął tylko dwa pistolety, topór i ostry czekan. Wyślizgana, zlodowaciała prawie ścieżka z początku pięła się równolegle do ryzy, potem przeskakiwała na lewy bok ryzy. Znów zawracała na prawy bok, wreszcie oddaliła się i wzniosła wysoko ponad ryzę. U dołu i naokoło był jeszcze las nieruszany. Stare drzewa strzelały z zawrotnej głębi jedne ponad drugie ku górze, jakby usiłowały dorównać wzrostem szczytowi. W każdym razie chroniły wędrowca na ścieżce od upadku w przepaść. Tu i ówdzie okorowana kłoda zbłąkana z ryzy otulona śniegiem, zatarasowując ścieżkę, zmuszała przy przejściu do zabiegów mozolnych.
— Widać, że wyrwie się czasem taka biłania na ścieżkę i wtedy — Foka wspomniał ostrzeżenie spuzara.
Jeszcze wyżej ścieżka składała się przeważnie tylko ze stopni wgłębionych stopami w śniegu za każdym pniem. Między jednym stopniem a drugim była ściana zlodowaciała pub pustka. Wędrówka ścieżką polegała na skokach ze stopnia na stopień. Przemyślni Italiany przymocowali kołkami do grubych pni hużwy czyli liny splecione z kory, łącząc w ten sposób pnie, jak gdyby poręczami dla pomocy w skoku. Całkiem wysoko ścieżka zakręcając w tę i w ową stronę, często przecinała ryzę.
Foka skakał rześko ze stopnia na stopień. Odpoczywał czasem we wgłębieniach za ochroną pni. Słońce grzało, było coraz goręcej. Nagle trysnął z góry z pustki powietrznej okrzyk: klej-hou, klej-hou! — i zaraz z dołu, z przepaści, poprzez las dziwujący się w mrukliwym chórze, wzdłuż ryzy, od posterunku do posterunku świdrowała ku górze dziarska odpowiedź: kina-tou, kina-tou! — To były ostrzeżenia i znaki gotowości, że kłody będą jechać ze szczytu ryzami.
Foka przylgnął do pnia i wkrótce zagrała ryza. Jak gdyby piorun wpadł do lasu. Nie! Jak gdyby święty Eliasz rozwścieklił się, gromami po przepaściach buszował za żertwą ognistooką, biczyskiem ognistym chlastał i płoszył swoją zwierzynę, sczeznyków, czortownię wszelaką. To groźnie dudniły, to trzeszczały i boleśnie jęczały tęgie koryta ryzy jakby miały pęknąć. Echem odpowiadały wszystkie wąwozy naokoło. Grzmiał cały Ruski, jakby wybuchnął od środka. Foka słyszał
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/34
Ta strona została skorygowana.